Czyli Droga do Słonka – chrzest taternicki w dwóch aktach.

Spośród wszystkich osób szalonych na tyle, aby w sobotni poranek wstawać o 4 rano prawdopodobnie 90% właśnie wyrusza w góry. Korzystając z optymistycznych prognoz pogody chwilę przed 8 meldujemy się na parkingu w Smokovcy i lecimy na kolejkę na Hrebienok. 8e zaoszczędza nam 40 minut marszu pod górę, ale w perspektywie całodniowej wyrypy każdy skrót jest wart zachodu. Z Hrebienoka popularną trasą spacerową idziemy przez Chatę Zamkovskego do Terinki. Po ostatnim skiturowym wyjeździe w ten rejon z łatwością poznaję przeszkody na trasie i drzewo, na którym lądowałam, nie wyrabiając się w ciasnym zakręcie tuż przed schroniskiem. Wszystko stoi na swoim miejscu, tylko w innej oprawie – połacie białego zastąpiły gęste kosówki, drzewa i powoli żółknące wczesnojesienne trawy. Szlak wydaje się dłuższy i bardziej pokręcony niż w wersji zimowej, co zresztą jest zgodne z prawdą – zakosy przed samym schroniskiem wiją się w nieładzie po zboczu, w niczym nie przypominając dokładnie wyznaczanych skiturowych wariantów. Dzięki wielu godzinom przeznaczonym na rehabilitację i treningi mam całkiem niezłe tempo i do schroniska docieram tuż po 9, jako pierwsza z naszego radosnego trójkowego zespołu, chociaż moja przewaga wynika głównie z konieczności długiego oczekiwania na kiełbaskę przez Witka.

Podchodząc pod Chatę Teryho coraz bardziej odczuwaliśmy zrywający się wiatr, momentami wtulający w przyszlakowe głazy. Po szybkim przepaku i posileniu się, zwarci i gotowi opuszczamy schronisko po to tylko, aby trochę powalczyć o utrzymanie pionu i szukać koleby na tyle wygodnej i przestronnej, aby utulić do snu 3 osoby. Pod najbardziej optymalnym głazem spędzamy prawie 2 godziny – czego martwa natura nasłuchała się w tym czasie nie przytoczę, ale nasze rozmowy pływały swobodnie we wszystkich kierunkach. Ze wspinu dzisiaj nici – planowana na dzisiaj Šadkowa Cesta (IV) na Baranich Rogach będzie musiała poczekać na lepsza okazję. O ile przy dużym samozaparciu bylibyśmy zdolni walczyć w ścianie to przyjemność zejścia granią przy prawie huraganowym wietrze byłaby bardzo wątpliwa i nie skusiła nas do spróbowania.

Plus z tego całego pogodowego zamieszania był taki, że nad Tatrami przewalały się gęste obłoki chmur, to schodząc nisko w doliny, to gęstą czapą przykrywając okoliczne szczyty. Z fotograficznego punktu widzenia pogoda jak marzenie, więc korzystałam ile się dało, łapiąc niemalże islandzkie krajobrazy. Sobota mija nam leniwie, na spacerach, podziwianiu okolicy i szeroko pojętej integracji.

Przy odrobinie szczęścia (i taktyki) udaje nam się zdobyć miejsca na glebie w przybudówce na opał, łącznie z zapewnieniami o świetnych prognozach na jutrzejszy dzień. Jest nieźle – dmuchane materace i śpiwory to luksus jak na schroniskowe warunki. Moim próbom zaśnięcia towarzyszy odgłos wykręcanej z podłogi deski i oswabadzania zagubionego tam telefonu. Atrakcje nie z tej ziemi!

Pobudkę o 5 rano witam ze szczerą ulgą – bezsenną noc spędziłam na przewracaniu się na wszystkie strony, w nieszczęsnych staraniach o znalezienie wygodnej pozycji i krótkich spacerach pod milionem gwiazd. Śniadanie jak zwykle o tej porze nie wchodzi, więc wmuszam w siebie to, co daję rade przełknąć – muszę opracować jakiś patent na lepiej przyswajalne menu.

Ze schroniska wychodzimy po 6 jako jedni z nielicznych. W stronę Lodowej Przełęczy podążają za nami jeszcze 2 zespoły, w tym jeden z nich głośno rozprawia o naszej drodze. Będzie kolejka pod ścianą czy będziemy musieli wpuścić szybszy zespół? Sprawa rozwiązuje się sama gdy grupa pościgowa skręca w stronę Małego Lodowego a my odbijamy w prawo tuż nas Lodowym Stawkiem. Przy zrywającym się wietrze dochodzimy pod ścianę i oszpejamy się. Mimo przebywania w osłoniętej części doliny w ruch idą puchówki i rękawiczki – będzie rześko. Naszym celem zostaje Cesta k Slnku, piątkowa droga na Lodowej Kopie.

Powiązani w trójkę wbijamy się w drogę. Ania prowadzi pierwsze wyciągi. Pierwszy to łatwy filarek z dobrymi stopniami, w sam raz na rozgrzewkę. Na drugim trzeba nieco więcej kombinować z przelotami, ale trudności wspinaczkowe są na poziomie IV+, więc szybko dochodzimy do stanowiska. Idziemy za prowadzącym razem z Witkiem, jednocześnie na obu żyłach. Trzeci wyciąg przychodzi ze zmianą prowadzenia – przewieszkę, którą wg topo powinno się pokonywać na wprost, obchodzimy z prawej ciekawym trawersem bez chwytów, zgodnie z opisem przejścia znalezionym na Klubowej stronie. Żałuję, że nie pomacałam przewieszki jak należy – moja lina szła idealnie w linii z topo, więc ewentualne odpadnięcie skończyłoby się miękkim zawisem. Wychodząc do stanowiska i oddając zebrany sprzęt gubię jeden karabinek od ekspresa, który później przyszło mi odkupić w piwie i buchtach. Cóż, jaki rejon taka waluta :)

 

Po kolejnych dwóch łatwych wyciągach dochodzimy do kluczowych trudności na drodze. Przed nami staje piękna płyta z zacięciem po prawej. Nie chcąc opuścić absolutnie żadnych trudności na płytce Witek 3 razy zmienia taktykę, prowadząc osobno 2 żyły, ale zwycięsko wychodząc poza zasięg naszego wzroku. Sama płyta to absolutnie najpiękniejszy element na drodze – centymetrowej szerokości półeczki na chwyty i stopnie i 2 haki pozwalają się dobrze nacieszyć tym krótkim odcinkiem. Po przewinięciu się przez kilka bloków dochodzę do stanowiska, tym razem o dziwo z zarzuconej na głaz taśmy. W ferworze walki i presji kończącej się liny Witek nie zauważył obitego stanowiska, niemalże opierając się o nie plecami. Ostatni wyciąg to łatwa II graniówka, na której można asekurować się z ciała.

Droga zrobiona, ale trzeba jeszcze jakoś stąd zejść :) Do wyboru mamy przejście I granią do szczytu Lodowej Kopy i zejście żlebem do Lodowej Przełęczy albo trawersowanie zbocza. Pierwsza opcja wydaje się łatwiejsza logistycznie i przyjemniejsza, więc wiążemy się na lotnej i szukamy szczytu. W tym samym momencie chmury schodzą w dolinę, otaczając nas dookoła i pozbawiając wszelkich widoków. Przekraczając najbardziej eksponowany fragment pod stopami nie widzę nawet lufy, tylko białe obłoki.

Opisowy czas przejścia od końca drogi na szczyt wynoszący 20 minut nieco nam się wydłuża i Lodowa Kopę znajdujemy po godzinie, ciągle niepewni tego, który to wierzchołek i czy dobrze idziemy. Z koleby na szczycie Kopy rozciąga się piękny widok na grań Lodowego Szczytu, skrytego teraz wśród gęstych obłoków. Podążając za opisem cofamy się kilkanaście metrów, wkraczając do dosyć sypkiego żlebu, którym jednak zadziwiająco wygodnie schodzi się na Przełęcz. Gdy w pewnym momencie żleb się rozchodzi wybieramy bardziej logiczną lewą opcję – prawa, jak się potem okazało, schodzi sporo niżej na dno doliny Jaworowej.

Robi się późno – drogę ukończyliśmy w kursowym czasie nieco ponad 4 godzin, ale szukanie zejścia na grani i żlebem pochłonęło zadziwiająco dużo czasu. O ostatniej kolejce zjeżdżającej z Hrebienoka możemy tylko pomarzyć, więc bez wielkiego pośpiechu pałaszujemy buchty i rozdzielamy szpej w Terince. Trasa zejściowa nigdy nie wydawała mi się tak długa – ostatnio kilkukrotnie pokonywałam ją zjazdem na nartach, więc kluczenie po lawirującym szlaku trwa i trwa i nie chce się skończyć. Do samochodu docieramy o 22. Nie zna większej przyjemności ten, kto po solidnej wyrypie rozłożył się obolałym ciałem na chłodnym asfalcie, pod niebem usianym milionami gwiazd.

Oby tylko nie zasnąć za kierownicą ;)

Tak wyglądał mój bojowy chrzest taternicki. Co prawda bez prowadzenia, ale za to bez obciążania liny i w całkiem sprawnym tempie. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy musiałam zrezygnować z udziału w kursie taternickim, nie spodziewałam się, że będzie to tak szybko możliwe – może ten rok nie będzie tak całkiem zmarnowany ;)

[osm_map_v3 map_center=”49.194,20.195″ zoom=”14″ width=”100%” height=”450″ tagged_type=”post” marker_name=”mic_green_pinother_02.png”]