Czyli jak dobrze wykorzystać szybki weekend w Alpach.
Akt 1. W podrózy
W trakcie naszego szkoleniowego wyjazdu lodowcowo-skiturowego rodzi się myśl, aby jeszcze w tym sezonie wykorzystać zdobytą wiedzę i umiejętności i wrócić w Alpy na jakąś przyjemną górkę. Wybór pada na Großvenediger – jeden z najbardziej przyjaznych narciarzowi trzytysięczników, o łatwym zjeździe i podejściu, z lodowcem w tle.
Plan jest prosty – wycisnąć jak najwięcej się da, wykorzystując jak najmniejszą ilość dni wolnych (w tym przypadku 1). W czwartek po pracy pakujemy się do auta i po zaledwie 12 godzinach męczarni docieramy na parking w Hinterbichl, u podnóży szlaku do schroniska Johannishütte. Przewodnikowy czas dojścia do schroniska to 2-3h. Idziemy wolno, nie spiesząc się, rozmawiamy, robimy dużo zdjęć i postojów, przebiegamy pod pokaźnym nawisem, walczymy z załamaniem pogody i niemalże huraganowym wiatrem, w próbie obejścia oberwanej deski lądujemy 50m ponad schroniskiem i chcąc nie chcąc musimy zrobić odwrót i mimo wszystko ją przekroczyć, po czym po 5h lądujemy w schronisku. Niezły początek ;)
[osm_map_v3 map_center=”47.0410,12.3333″ zoom=”13″ width=”100%” height=”450″ file_list=”../../../../wp-content/uploads/gpx/2018.03.23_johannishutte.kml” file_color_list=”#ff0000″ file_title=”2018.03.23_johannishutte.kml”]
Dystans: 6.5km
Przewyższenie: 900m (okrężną drogą)
Akt 2. Na szczycie
Z Johannishütte wychodzimy o 7 rano. Cały budynek budzi się chwilę przed 6, niespiesznie je śniadanie, pakuje manatki i jak na rozkaz gromadnie opuszcza schronisko. Nierównomiernie rozmieszczone na szlaku grupki od 2 to nawet 8 osób tworzą barwny pociąg podążający w jedynym wiadomym kierunku – ku Großvenedigerowi.
Trasę do schroniska pośredniego, Defreggerhaus, pokonujemy w zaledwie 2h. Śnieg jest twardy i zmrożony, więc tak rzadko używane przez mnie harszle odpracowują z nawiązką swoje roboczogodziny a ten sezon. Pod budynkiem, na ławkach, na śniegu – tłumy. Chwilę oczekiwania na poluźnienie atmosfery wykorzystujemy na jedzenie, napoje i oszpejenie się w uprzęże i sprzęt ratunkowy. Po 10 minutach podejścia nad schronisko wchodzimy na skalny próg, zwiastujący otwierający się przed nami lodowiec. Szlak prowadzi prawym jego skrajem. W kilku miejscach bliżej środka widać otwarte szczeliny, błękit głębokiego lodu i ryzyko, jakie to ze sobą niesie. Od momentu zejścia na lodowiec wysokość rośnie bardzo spokojnie, ma się wrażenie spacerowania po rozległym płaskowyżu. Słońce operuje już wysoko, na niebie ani chmurki, żar leje się z nieba. Po tej wycieczce na pamiątkę zostały mi 20cm odcinki głębokiej opalenizny na przedramionach. Jak to teraz wyrównać?
Jesteśmy już na wysokości 3000m nad poziomem morza. Rozglądając się po wędrujących skiturowcach (tutaj nikt nie porusza się bez nart) widać, kto trudniej znosi wysokość, gdy tempo marszu spada, oddycha się trudniej i pojawia się ból głowy. Nasze tempo jest na tyle ślamazarne, że ciężko o zadyszkę a sił starcza na długo.
Po lewej mijamy Rainerhorn, po prawej Hohes Aderl, a tuż przed nami grań Großvenedigera. Podchodząc trasą widać zaledwie przedwierzchołek, na którym znajduje się depozyt nart. Ostatnie metry przed szczytem pokonujemy z buta śnieżną grańką. Gdy wchodzimy na szczyt – mamy go tylko dla siebie. Szybsze zespoły już rozpoczęły zjazd, co bardziej leniwi opalają się przy depo i ani myślą o powstaniu. Bez pośpiechu kontemplujemy moment i robimy miliony zdjęć. Wszędzie dookoła, aż po horyzont, ośnieżone alpejskie szczyty. W oddali widać masyw Grossglocknera, Alpy Stubajskie, najbliższe nam Wysokie Taury. Nie spieszy nam się z powrotem, mamy czas.
Jest kilka wariantów zjazdu ze szczytu w stromę schroniska. Najciekawszy z nich to zjazd prawą krawędzią lodowca (patrząc od szczytu), wzdłuż podnóży Hohes Aderl (który mijaliśmy na podejściu) i zjazd w dolinę jednym z licznych szerokich i przyjemnych żlebików na końcu. Nad nami krąży lawinowa trójka i nieprzetarty przez nikogo ślad w tamtym kierunku, więc decydujemy się na opcję bezpieczniejszą, ale i mniej ciekawą – zjazd szlakiem podejścia.
Słońce na tyle podgrzało licznie występujące na szlaku zastrugi, że pękają pod naciskiem narty, wystarczy tylko sprawnie lawirować między co większymi okazami i wyszukiwać nawiane płaty śniegu, które stanowią jedyne wygodne pola do skrętu. Lodowiec pokonujemy nieco powyżej śladów, żeby nie tracić wysokości i dojechać jak najbliżej progu, który musimy pokonać niosąc narty. Poniżej, na odcinku aż do Defreggerhaus trasa jest wyślizgana i oczywista, trzeba tylko uważać na ukrywające się pod śniegiem kamyczki. Kilka z nich miało bezpośredni kontakt z moimi nartami, ale to nie ostatnia ich przygoda na tym wyjeździe.
Pod schroniskiem tłum jeszcze większy niż na podejściu – razem z pokaźnym zapasem leżaczków i piwa odnalazł się i opiekun schroniska, rozkręcając biznes dla zjeżdżających z góry grupek. My przystajemy tylko na krótki popas, aby zjechać na dół jeszcze przed największym ruchem. Warunki do zjazdu są bardzo mieszane – zaczyna się i kończy zalodzonym stromym trawersem, przechodząc poprzez puch, mokry śnieg, gips i deski. Warunki do ćwiczenia techniki idealne, tylko niekoniecznie na takim zmęczeniu. Na szczęście kilka bardziej miękkich poletek wynagradza sytuację ;)
Do schroniska docieramy chwilkę przed 17. Całość trasy zajęła nam prawie 10 godzin. Biorąc pod uwagę nasze powolne tempo i mnogość postojów nie jest źle, ale pewnie sprawna ekipa obróci to w połowę tego czasu.
[osm_map_v3 map_center=”47.0842,12.3433″ zoom=”13″ width=”100%” height=”450″ file_list=”../../../../wp-content/uploads/gpx/2018.03.24_johannishutte_grossvenediger.kml” file_color_list=”#ff0000″ file_title=”2018.03.24_johannishutte_grossvenediger.kml”]
Dystans: 17km
Przewyższenie: 1600m
Akt 3. Pożegnanie z nartami
Najgroźniejszym elementem tej wycieczki okazuje się to, co miało być najbardziej trywialne – zjazd ze schroniska.
Sytuacja zmusza nas do szybkiego powrotu do Krakowa i nie zostawia czasu na żadną wycieczkę w niedzielę, więc po śniadaniu (zjedzonym tak późno, jak się dało) zbieramy się do drogi. Słońce jeszcze nie wyjrzało zza grani i nie zdążyło opaść na schronisko. Jest twardo i nieprzyjemnie, ale trzeba umieć jeździć w każdych warunkach i nie ma czasu na marudzenie (bo zimno!). W połowie trasy docieramy do zwieńczonego krzyżem pagóra (tego samego, na którym znalazłyśmy duży nawis podczas podejścia). Rzeczony pagór objeżdża się w dół ze strony przeciwnej niż szlak podejściowy, oddalając się od wielkiego rowu, w który całkiem łatwo wpaść. Ma być szybko i przyjemnie, ale już na pierwszym progu nagły nasyp zmusza nas do ściągnięcia nart i przeniesienia ich zaledwie 3m dalej – tak sądziłam do momentu, gdy po wydeptanych stopniach z sercem na ramieniu pokonywałam prożek, po czym stanęłam na wylodzonym aż do podstawy szlaku i okazało się, że w butach skiturowych stać się nie da a nieuważny krok grozi upadkiem 20m niżej. Delikatnie odkładam narty obok siebie, starając się nie robić gwałtownych ruchów ubieram raki i zapinając drugi kątem oka widzę, że jedna z moich nart kontynuuje podróż beze mnie, najbardziej stromym wariantem na dół, po czym o kilka metrów omijając grupkę ludzi na dole spada ze skarpy nad strumieniem i ląduje w 10m głębokości podciętym korycie potoku. Kończąc zapinanie raka i przypinanie jednej deski do plecaka żegnam się z nartą i tegorocznym sezonem i zastanawiam, czy uda się znaleźć taką samą (sztuk 1) i wiązanie (sztuk również 1), czy trzeba będzie składać nowy zestaw. Alpejska wycieczka “po kosztach” nagle stała się bardzo kosztowna.
Schodząc na przeciw wychodzi mi przewodnik grupy, którą wypatrzyłam z góry, aby sprawdzić czy na pewno ja i moje towarzyszki mają raki i dadzą radę zejść, dowiaduję się też, że nigdy wcześniej nie było tu takich warunków, aby musiał ściągnąć narty (a wyglądał na doświadczonego i skillem i wiekiem!). Wyjaśnia się też powód ich dłuższego posiedzenia na dole – niewiele wcześniej jeden z uczestników grupy poślizgnął się dokładnie tam gdzie zakładałam raki, po czym skończył podobnie jak moja narta, pomijając upadek ze skarpy do potoku, ale lądując twardo 20m niżej. Gdy tylko schodzimy na dół z doliny wylatuje śmigło, obniża lot w naszym kierunku i delikatnie przysiada na śniegu, na moment tylko, aby wyrzucić 2 ratowników. Poszkodowany miał ogromne szczęście – na pierwszy rzut oka nic poważnego mu się nie stało, ale nigdy nie wiadomo co będzie, gdy zejdzie adrenalina i otrząśnie się z szoku. Helikopter przysiada raz jeszcze, na samym skraju skarpy, najdelikatniej jak tylko można i z precyzją, jakiej nie wyobrażałam sobie u pilota. Chapeau bas!
W międzyczasie grupa zbiera swoje manatki, dodatkową parę nart i plecak, a dziewczyny bezpiecznie pokonują lodowy szlak z pagóra. Przewodnik idzie pierwszy, przed resztą, rzuca rzeczy i idzie w kierunku potoku, a dokładniej jego łagodnego brzegu nieco w głąb doliny, po czym po kilku minutach wraca z moją nartą. Uratowana! Wielkie szczęście w tym, że tegoroczna zima jest mroźna i dobrze ścięła wodę grubą warstwą lodu. Ostatnie wydarzenia nieco siadają mi na psychice i większość trasy w dół pokonują z nartami przytroczonymi do plecaka, tylko najszerszy i najbezpieczniejszy fragment zjeżdżając jak to narciarz powinien. Dobrze być na dole!