Opuszczam Chatkę Górzystów jeszcze zanim większość gości zwlecze się z łóżek i karimat (obłożenie schodów i korytarzy było bardzo szczelne) i wyruszam żółtym szlakiem w stronę Wysokiej Kopy. Wychodząc ponad teren lasu gołym okiem widać ślady klęski ekologicznej z lat 80, spowodowanej w głównej mierze emisjami przemysłowymi. Nastąpiła wówczas destrukcja i rozpad całego ekosystemu leśnego. Dzisiaj rozległe połacie terenu porośnięte są trawą i powoli odradzającymi się młodnikami, ale w dalszym ciągu zewsząd wyglądają pobielałe pnie obumarłych drzew.

Kontemplując opustoszały krajobraz napotykam takiego jak ja samotnego wędrowca. Przez ponad godzinę rozmawiamy o Izerach i sieci chat i wiatek, które można napotkać na całym ich terenie – wystarczy wiedzieć gdzie szukać. Poruszając się z dobrym śpiworem i dokładną mapą przez wiele dni można wędrować nie płacąc ani grosza za dach nad głową. Jedno z takich miejsc napotykam przy odejściu szlaku w stronę najwyższego szczytu Gór Izerskich. Wysoka Kopa, bo o niej mowa, jest wzniesieniem o wysokości zaledwie 1126m n.p.m., ale zalicza się do Korony Gór Polski. Na bezleśnym wierzchołku znajdziemy tabliczkę z oznaczeniem najwyższego jego punktu. Wędrując z GPSem (lub w opcji minimalnej – smartfonem z nawigacją) Przegrzebując kopczyk z kamieni leżący obok wyszukuję skrzynkę geocache – zapisuję swoje odwiedziny w logbooku i lecę dalej. Aby nie wracać tą samą trasą korzystam z alternatywnej dróżki, używanej zapewne przez leśników do kontroli terenu – rozjeżdżona kołami quadów ścieżka prowadzi długi odcinek równolegle do czerwonego szlaku, łącząc się z nim przed skrzyżowaniem. Lekko zbaczając z drogi zaglądam do nie użytkowanej  już kopalni kwarcu Stanisław – najwyżej położonego zakładu wydobywczego w Polsce. Dzięki pozostałym do dzisiaj zjazdom dla maszyn górniczych można zejść na samo dno kamieniołomu . Ja wybieram opcję nr 2 – wdrapuje się na najwyższy punkt zbocza wyrobiska i podziwiam wielka dziurę w ziemi z lotu ptaka. Gdzieniegdzie można jeszcze dostrzec pordzewiałe maszyny i resztki zabudowań.

Kontynuuję marsz zielonym szlakiem w stronę Jakuszyc. Asfaltowa trasa jest tłumnie uczęszczana przez rowerzystów, więc co chwilę wyprzedzają mnie grupki na 2 kółkach. Przy Przełęczy Szklarskiej kilkaset metrów szlaku biegnie poboczem ruchliwej drogi krajowej – na szczęście na przejście tego odcinka wystarczy 10 minut żwawego marszu, po czym znowu zagłębiam się w las. Żegnam się z Izerami i wkraczam w Karkonosze.

Kolor szlaku pozostaje stały, za to komfort wędrówki nie do końca – rozjeżdżona ciężkim sprzętem droga sprawia wrażenie spaceru po placu budowy. Wiedziałam, że takie rzeczy dzieją się teraz w Gorcach, ale miałam nadzieję na nieskalany kontakt z przyrodą w tej części świata. Szczęśliwie wkrótce ścieżka robi się wąska, rozmokła i gdzieniegdzie jeszcze pokryta śniegiem. W ciągu całego dnia spotykam zaledwie kilka osób, zaskakująco niewiele jak na długi weekend.

Wychodząc ponad poziom gęstego lasu otwiera się szeroka przestrzeń podmokłych torfowisk. Gdzieniegdzie na horyzoncie wyrastają granitowe skałki, będące symbolem tego regionu (chyba największym po Śnieżce). Przystaję na chwilę przy każdej z nich i oglądam dokładnie z każdej stron – wspinanie tutaj byłoby samą przyjemnością, szczególnie z takimi widokami ze stanowiska. Póki co jednak znajduję bardziej wyluzowanych użytkowników – na Owczych Skałach napotykam piknikująca parę, opalającą się w słońcu. Niska temperatura nie jest tu najwyraźniej żadną przeszkodą.

Z chwilą gdy spomiędzy drzew wyłania się budynek schroniska przenoszę się w czasie – na poziomie 1100m n.p.m. wciąż panuje zima. Podchodzę pod schronisko na Hali Szrenickiej, siadam na moment aby coś przegryźć i uciekam czym prędzej – ciągle napływające tłumy ludzi, niemożebnie kopcący grill przed wejściem i odpustowa muzyka grająca na pełny regulator z otwartych okien. Jednym słowem, coś strasznego. Wstępnie planowałam tutaj właśnie zatrzymać się na noc, na szczęście szybko zostało mi to wybite z głowy.

 

Chwilę później zdobywam Szrenicę. W tej samej chwili kończy się dzienny limit promieni słońca i moja nadzieja na ładna panoramę – gęste chmury zakrywają niebo przez resztę dnia. Mijam Trzy Świnki (żadnego wilka nie widać w pobliżu, więc chyba ich domek jest bezpieczny) i zbaczam na zielony szlak w stronę Schroniska pod Łabskim Szczytem. Usadowiony na krawędzi Łabskiego Kotła niewielki drewniany budynek w niczym nie przypomina mijanych dzisiaj kolosów – w wyłożonym dywanami i nisko sklepionym przedsionku wylegują się tutejsze koty, wnętrze wygląda na nie remontowane od dekad, a z recepcjo-stołówki dochodzą swojskie okrzyki nawołujące o odbiór zamówienia.

Usadawiam się w kącie sali i zamawiam mój standardowy zestaw górski, czyli pierogi i wrzątek. Miałam dobry czas na trasie, więc do rozdawania noclegów zostały jeszcze dobre 2 godziny. Nie robiłam wcześniej żadnych rezerwacji, pozostały czas poświęcam na lekturę i podziwianie widoków za oknem. Na salę wkracza dwóch chłopaków, których mijałam kilka kilometrów przed schroniskiem, i nie mija wiele czasu, gdy zostaję rozpoznana – najwyraźniej moje tempo marszu wzbudza podziw i trwogę ;) Los sprawia, że trafiamy do tego samego pokoju i nazajutrz zmierzamy w tym samym kierunku. Podczas integracji przy kilku butelkach różnych trunków moje samotna wyprawa zmienia się w radosne trio – tym lepiej, do pokonania mam kawałek szlaku zamkniętego zimą ze względu na zagrożenie lawinowe (żółty na Mały Śnieżny Kocioł), w grupie zawsze raźniej.