Niespodziewanie moja samotna majówka zamieniła się w 3-osobowa wycieczkę. Ma to swoje plusy i minusy: raźniej jest pożartować z kimś na szlaku czy mieć poczucie bezpieczeństwa w chwili zagrożenia, ale moja organizacja i niezależność legła w gruzach. Zamiast standardowo wybiec ze schroniska po szybkim śniadaniu czekam na zbierających się chłopaków: rozbudzanie, pożywianie, mycie i pakowanie zabiera im zaskakująco dużo czasu (a mówią, że to zawsze baba opóźnia wyjście) i wychodzimy na szlak dopiero po 9. Niby nie jest to późna godzina, ale pewnie byłam już o tej porze kilka kilometrów dalej.

Opuszczamy schronisko pod Łabskim Szczytem i żółtym szlakiem (jeszcze oficjalnie zamkniętym o tej porze roku – zagrożenie lawinowe oceniam na zerowe a ewentualny obsuw zostanie łatwi wyhamowany) podążamy na wschód. Od samego rana po niebie suną gęste, ciemne chmury, tylko momentami zmieniając wysokość. Gdy tylko wychodzę na Główny Szlak Sudecki (szlak czerwony) widoczność spada niemalże do zera i utrzymuje się tak do momentu, gdy zostawiamy za plecami Śnieżne Kotły. Z ich podziwiania nic nie wyszło, traktuję to więc jako wyzwanie do powrotu tutaj (co na pewno niedługo uczynię, gdyż Karkonosze zachwyciły mnie).

Szlak ciągnie się kilometrami to w górę, to w dół. Robimy krótki postój w wiacie turystycznej na Czarnej Przełęczy (nadaje się na nocleg – pomijając brak drzwi jest całkiem luksusowo) i lecimy na Śląskie Kamienie. Idę szybszym krokiem niż moi towarzysze, więc przy co ciekawszych punktach na trasie zatrzymuję się i czekam na ich nadejście – dzięki temu na spokojnie fotografuję i eksploruję najbliższe otoczenie. Gdy mijamy pozostałości po Petrovej Boudzie (po pożarze w 2011 pozostało zaledwie kilka zewnętrznych ścian) wiem już, że pora obiadowa jest blisko. Dobijam do schroniska PTTK „Odrodzenie” na Przełęczy Karkonoskiej i rozsiadam się przy oknie. W środku oprócz pracowników tylko rodzina z dziećmi i para z malamutami. Popijam herbatę i zajadam resztę obiadu przez dobre 20 minut zanim nadejdzie pościg.

Wychodząc z Odrodzenia znowu wita mnie śnieg – i towarzyszy tak do końca dnia. Wydreptana wąska ścieżka jest rozmoknięta i śliska, więc uważniej stawiam kroki. Po drodze spotykam grupki niedzielnych turystów w miejskich butach, zazwyczaj bez plecaka i grama napoju czy jedzenia. Część z nich obserwuję potem pod Słonecznikami, trzęsących się z zimna i szybko umykających w stronę społeczeństwa (po obowiązkowym selfie oczywiście).

Chmury ustąpiły i świat tonie w promieniach słońca. Wielki Staw połyskuje resztkami lodu na skutej powierzchni. Spoglądam na niewielki budynek w Kotle Małego Stawu – to moje miejsce na dzisiejszy wieczór. Póki co jednak zerkam na zegarek – do zmroku mam jeszcze sporo czasu, więc decyduję się na dodatkowy spacer. Planowałam zrobić to nazajutrz, ale do Śnieżki zostały mi zaledwie 4km, aż żal nie skorzystać z nadarzającej się okazji.

Od Spalonej Strażnicy idzie się praktycznie po płaskim – jedyny opór stawiają rozległe kałuże i rozdeptany setkami stóp śnieg wokół nich. Wskakuję do Domu Śląskiego po dowody mojej bytności tutaj (wbijam pieczątkę do książeczki GOT i Korony) i biegnę na szczyt. Na ścieżce na Śnieżkę zalegają grube warstwy kopnego śniegu, z wypakowanym plecakiem idzie się dosyć karkołomnie. Przy łańcuchach jest jeszcze gorzej (pomijając przyklejony do nich ciąg ludzi schodzących z góry), więc znaczna część turystów drepcze po kamieniach poza trasą, wspomagając się wszystkimi 4 kończynami.

Budynki na szczycie są zamknięte na głucho (za wyjątkiem budy z przekąskami), więc migracja ludności jest dosyć spora – tłumy napływają z obu stron granicy. Pogoda ciągle dopisuję – obserwując spacer chmur po niebie robię kilka panoramek i obchodzę wszystko dookoła.

Schodząc ze Śnieżki (niebieskim szlakiem) zastanawiam się, gdzie podziała się moja dwójka towarzyszy – ostatnio widziałam ich kawałek za sobą na Równi. Spotykam ich dokładnie 5 minut później, idących z naprzeciwka. w tym miejscu nasze drogi się rozchodzą, więc żegnamy się i każdy podąża w swoją stronę. Wracam z powrotem na Równię i ruszam w kierunku Strzechy Akademickiej. Zatrzymuję się na ławce na 5 minut złapać ostatnie promienie słońca dzisiejszego dnia i idę na nocleg – ku Samotni. Moja nieznajomość terenu i mapa już schowana do plecaka wiodą mnie ku schronisku okrężną drogą. W jadalni panuje pustka – nieliczni turyści spędzający tu dzisiaj noc jeszcze wędrują po okolicznych szlakach. W pokoju tez pusto – wykorzystuję moment posiadania klucza na własność na odświeżenie się i zamówienie pierogów ze skwarkami (pycha!). W ten sposób świętuję osiągniecie kresu mojej wędrówki i jednocześnie pocieszam się przed powrotem w doliny.

2016_izery_karkonosze_028

Po nocy spędzonej w Samotni odwlekam moment wyjścia ze schroniska do maksimum, w rezultacie wychodząc bliżej południa niż poranka. Żółtym szlakiem schodzę do Karpacza i łapię pierwszy bus do Wrocławia. Jeszcze tylko kilkugodzinna przejażdżka pociągiem i tramwajem i wrócę do siebie.