Po nocy spędzonej na niesamowicie pachnącej kwieciem łączce wstajemy lekko zamroczeni. W nasz skrawek świata docierają pierwsze samochody z pracownikami leśnymi, spoglądającymi na nas jak na parę wariatów – chyba pora się zbierać.
Żeby nie przedłużać zbiórki na śniadanie raczymy się herbatą (bardziej konkretna część śniadania nastąpi później) i zwijamy majdan. Obszczekują nas te same psy, ten sam mostek trzeszczy pod kołami, ta sama trasa transfogarska rozwija przed nami swe progi – tylko odcinek się zmienia. Przemieszczamy się w stronę Campulungu, aby wykorzystać okno pogodowe na Fogarasze. Po kilkunastu kilometrach odbijamy z drogi nr 7D, zostawiając za sobą ruchliwa transfogarską z natłokiem samochodów.
W wioskowym sklepiku kupuje wodę i 2 drożdżówki bez smaku – coś tam mają w środku, ale aromatu żadnego. Wjeżdżamy między domy na pagórek na pastwisku, z jedynym kawałkiem cienia rzucanym przez samotne drzewko. Z bezpiecznego dystansu obserwuje nas lokalny chłopaczek, krążąc dookoła tak, aby mieć nas na widoku – pewnie nieczęsto trafiają się tu tacy przybysze. Po drodze na jakimś małym bzyczku śmiga staruszek, nieco zbyt gwałtownie przyspieszając na kamieniach, po których chwilę temu przejechaliśmy. Kończy się to niekontrolowanym desantem z motorka i podprowadzaniem go do bezpieczniejszego miejsca – ot, taka uroda rumuńskich tras.
Skoro już o tym wspomniałam – w Rumunii rozróżniamy 3 stopnie jakości dróg: czerwone – dobre główne drogi krajowe, tj. autostrady i międzymiastowe, żółte – drogi gminne i lokalne, najrozmaitszej jakości, od lekko dziurawych asfaltów po leśne ścieżki i strome i kamieniste podjazdy, oraz białe – drogi „traktorowe”, nieodkryte przez nas, prawdopodobnie aż strach się tam zapuszczać.
Drogę do Campulungu urozmaicamy sobie przejazdami drogami żółtymi, jakości tej ostatniej. Ze względu na moje słabe opierzenie w offie sprawiają mi sporo problemu, a jeszcze więcej stresu, jadę więc swoim tempem, rozpoznając którędy poruszał się mój towarzysz po chmurze pyłu w powietrzu. Na jednym z podjazdów doganiam Tomka, gramolącego się spod swojego rumaka – coś poszło nie tak i noga wylądowała pod kufrem, zawadzając o kamienie i przewracając motocykl. Boli, ale działa, więc jedziemy dalej, jednak z większym dystansem do kamiennych usypisk na trasie.
Dystans z Sibiu do Campulungu to zaledwie 160km, ale ze względu na nasze 'skróty’ i kręte drogi zajmuje nam to połowę dnia. Już po południu docieramy do Rucar i odbijamy na północ – w stronę tamy na zbiorniku Dymbowica, gdzie zamierzamy rozpocząć wspinaczkę w góry – najpierw na 2 kołach a później pieszo. Droga pod tamę sama w sobie jest atrakcją – asfaltu ani grama, za to masę dziur, kamieni i żwiru – i tak przez około 15km. Do tej pory na nieutwardzonych trasach Tomek czekał na mnie co 10-15 minut, teraz jednak jadę już ze 20 i ani widu ani słychu człowieka – mimo wszystko toczę się powoli w górę, coraz płynniej pokonując szutry, zwiększając prędkość wraz z rosnącym doświadczeniem. Ostatnie zabudowania zostały już kilka km za mną, za to ukazuje mi się wielki szyld – wjeżdżam w Karpaty, krainę niedźwiedzi.
Z nadzieją, że nie spotkam żadnego w środku dnia prę do przodu, aż pod tamę – tam też wypatruję znajomy motocykl i właściciela. Poza nami tylko pracownicy budowlani, remontujący asfalt przy budynkach załogi, z którymi nie możemy porozumieć się w żaden inny sposób jak na migi – z całej gamy przyjaznych nam języków brygadzista włada tylko francuskim – pudło. Z poziomu tamy widać gospodarstwo/chatę niemalże na poziomie grani, gdzie planowaliśmy przegrupować siły i zostawić motocykle na czas trekkingu. Niestety nie jest tak różowo jak nam się wydawało – gospodarstwo jest prawdopodobnie puste, a dojazd tam bardzo trudny, więc niedostępny dla motocykli obładowanych kuframi na szosowych oponach. Możemy zostawić motocykle na tamie i startować stąd, dokładając sobie dobrych kilka km i kilkaset metrów przewyższenia, ale kulejący Tomek i dzień skłaniający się ku końcowi zawracają nas na nocleg – jutro zdecydujemy co dalej.
Kilka km wcześniej mijaliśmy schronisko – cabana turistica – które po przyjeździe na miejsce okazuje się prywatna posesją. Widać mapa z zeszłego roku zdezaktualizowała się a schronisko straciło swoją funkcję. Kilkaset metrów wyżej zjeżdżamy z szutru na niewielką polankę nad strumykiem – woda + miejsce pod namiot wyznaczają nasz standard obozowy na czas tego wyjazdu. Tomkowa kostka boli i dokucza, a co gorsza nabiera wszystkich kolorów tęczy, więc pozostaje moczenie jej w zimnym potoku i oczekiwanie co przyniesie jutro.
Warunki obozowe są przepiękne, więc nie mam nic przeciwko zmarnowaniu reszty dnia na odpoczynek – strumyk z jednej strony, szutry z drugiej, dookoła las, a w oddali widok na wielką białą ścianę Piatra Craului.
Dzisiejszy dystans: 190km
[osm_map_v3 map_center=”45.428,24.781″ zoom=”8″ width=”100%” height=”450″ file_list=”../../../../wp-content/uploads/2016/12/2016.07.12_rumunia_rucar.gpx” file_color_list=”red”]