Wstajemy o 7ej rano (dosyć wcześnie jak na standardowe pobudki podczas tego wyjazdu) i wsuwamy pożywne śniadanie – w praktyce polega to na wybraniu tego co najlepsze z naszych zapasów i wymuszeniu w siebie, w jak największej ilości. W ten sposób kończę swoją ostatnia owsiankę wzbogaconą orzechami i czekoladą i zapijam herbatą. Dzień później dowiedziałam się jak krytycznie zerkał na moje śniadanie Tomek – mi pasowało, nie byłabym w stanie w music w siebie takich ilości kalorii na raz jak on.
Szybkie przepakowanie do plecaka górskiego i po chwili jedziemy szukać przechowalni dla Tomka i 2 motocykli na nadchodząca noc. Po drodze mijaliśmy 2 schroniska turystycznie, niestety jedno okazuje się zamknięte na głucho a w drugim brak miejsc. Kilometr dalej znajdujemy przyjemny pensjonacik okupowany przez grupkę niemieckich emerytów – czasu na wakacje dużo a rumuńskie ceny za wikt i opierunek nie stanowią żadnego wydatku wobec siły euro, wiec pewnie spędzają tam długie tygodnie.
Odbicie na szlak zostało 2 kilometry za nami, wiec żeby nadrobić trochę czasu zajmuje miejsce pasażera na kanapie GSa – moja druga w życiu jazda na plecak przypomina mi dlaczego tak tego nie lubię. Dojeżdżamy do rozpadu i kolejne kilkaset metrów w górę szlaku, aż do szlabanu. Bez problemu dałoby się przejechać dalej, ale z szacunku dla przyrody nie chcemy naruszać tutejszych zasad (kilka samochodów napotkanych sporo wyżej na szlaku umacnia mnie w przekonaniu, że lokalsi nie przejmują się tym zanadto) i w tym miejscu się żegnamy. Tomek wraca do doliny, najeść się i leczyć ciągle obolała kostkę, przede mną z kolei prawie 1400m przewyższenia i kilometry samotnej wędrówki.
Po pierwszych kilkuset metrach napotykamy na popularny w Rumunii znak ostrzegający przed niedźwiedziami, o wiele łatwiej jednak natknąć się na dosyć agresywne psy pasterskie. Jeszcze w Polsce kupiłam na taka okazje mały gaz pieprzowy, to chyba najlepsza pora aby wpakować go do kieszeni. Przegrzebuję plecak i nic – widziałam go pakując się zaledwie godzinę temu a teraz pozostało po nim jedynie wspomnienie. Na wszelki wypadek (i dla własnej przyjemności marszu niczym włóczykij) zabieram ze sobą długi kij (które zresztą porzucam 2 kilometry dalej dla zluzowania ciężaru).
Tutejsze szlaki przypominają mi te z okolic Bergen – wąska ścieżka wiodącą poprzez las po błocie, korzeniach, nierzadko przecinająca napotkany strumyk. Po drodze wyprzedzam grupkę 3 panów – z małym plecaczkiem i w lekkich butach biegowych. Ciężki plecak że sprzętem biwakowym, prowiantem na 2 dni i zapasem wody działa na moją niekorzyść i po chwili spadam na 4 pozycje na podbiegu. Jakaś godzinę po starcie docieramy do pierwszego refugiula – Spirlea. Dookoła czerwonego igloo gęsty las, ponad którym góruje coraz bliższa ściana Piatry. Wychodząc z gęstwiny zaczyna się przygotowanie do wspinaczki – osuwające się spod nóg piargi, obite łańcuchami skały i wąziutka i nierzadko eksponowana ścieżka prowadzi między skalnymi ostańcami, przypominającymi nasz Jurajski wapień. To zdecydowanie mój ulubiony odcinek – umiejętności nabyte podczas wypadów w skały pozwalają na gładkie pokonywanie kolejnych metrów w pionie. Wysokość zdobywamy szybko – moi towarzysze okazują się być dwójką turystów z Białorusi z miejscowym przewodnikiem. Idę na końcu kawalkady, wiec na zatorach mam czas na łyk wody i zaczerpniętcie oddechu. Idąc samotnie pewnie pokonałabym ścianę sporo szybciej, ale przynajmniej nie gnam co sił w nogach, jak to bywa w moim zwyczaju, i mam dużo czasu na zdjęcia i podziwianie widoków. Na wielu odcinkach szlaku trzeba zachować szczególną ostrożność – łatwo uciekające spod nóg kamienie mogą strącić nierozważnego górołaza prosto w przepaść bądź samym uderzeniem pozbawić życia. Nie bez powodu trasa ta jest najtrudniejszym szlakiem Królewskiej Skały.
Im bliżej południa tym częściej trzeba przystaną – słońce grzeje niemiłosiernie, a na białej skale rzadko kiedy znajdzie się jakieś miejsce na ukrycie głowy w cieniu. Przezornie zabrałam czapkę z daszkiem, czego sama sobie gratuluję ;)
Ostatnie 100m przewyższenia to już typowa wspinaczka. Trudności na poziomie zaledwie II-III (wg skali Kurtyki), ale po pokonaniu kilkuset metrów pionu każdy krok stawia się mniej dynamicznie i rozważnie. Ostatni odcinek pokonujemy na łańcuchach, mijając po prawej tablicę pamiątkową przybitą do ostatniej skały na podejściu. Widok z grani jest oszałamiający – z jednej strony Fogarasze, z drugiej Bucec, dookoła rozległe lasy i pola, skąpane w słońcu. Zaraz obok znajduje się pierwszy na grani refugiul, zbudowany wg tej samej konstrukcji, która dla mnie stała się symbolem Piatry. Odpoczywam chwilę i daje znać Tomkowi, że przeżyłam podejście – teraz co najwyżej mogę spaść z wąskiej grani. Do mojego miejsca noclegowego mam jeszcze 8km. Wyruszając dalej zdobywam La Om – najwyższy szczyt grani, 2000m n.p.m. Szlak wiedzie mniej więcej na tej samej wysokości – liczne zejścia i wspinaczki na stojące na drodze skały dają jakieś plus/minus 50m odchylenia od średniej. Wąska ścieżka wiedzie samym szczytem grani, po obu stronach przepaść i raczej brak możliwości wyhamowania w razie upadku. Maszeruje żwawym krokiem, aby nie tracić zanadto sił i dotrzeć do schronu przed zmrokiem. Po drodze robię tyle zdjęć ile zdołam, jednocześnie orientując się, że jedyny obiektyw jaki zabrałam jest cały w paprochach i nie łapie poprawnie ostrości. Od tego momentu staram się nadrabiać manualnie, ale wiele nie udaje mi się zdziałać. W tym momencie oficjalnie informuje, że słaba jakość zdjęć z tego wyjazdu to wina mojego niedopatrzenia.
Po kilku kilometrach gubię z pola widzenia moich współwspinaczy, za to wytężając wzrok dostrzegam mała czerwona kropkę – Ascutit! Podchodząc bliżej zauważam kłódkę na drzwiach – na chwilę serce mi staje, na szczęście mocne pociągniecie za drzwi otwiera przede mną salony refugiula. W środku pusto. Na metalowej pryczy znajduję 2 porzucone karimaty, wiec będę spać luksusowo – swoją mate zostawiłam na dole, żeby nie targać niepotrzebnego bagażu. Chwilę odpoczywam i zabieram się za gotowanie – dopiero tutaj mój żołądek daje o sobie znać, cały dzień przeszłam na śniadaniu i kilku batonach. Informuje Tomka o sukcesie wyprawy i zabieram się za zdjęcia. Zostałam sama na grani – Białoruska 3ka zeszła na dół przed schronem a po drodze spotkałam zaledwie 4 osoby, zmierzające w przeciwnym kierunku. Zapada zmrok, wiec o umówionej godzinie 20 wysyłam sygnały świetlne w stronę doliny. Jeszcze za dnia udało mi się wypatrzyć pensjonat, więc wiem gdzie celować. Pierwsza próba nie powiodła się – jest wciąż zbyt jasno. O 22 wychodzę na najwyższy punkt w okolicy mojego igloo i uruchamiam lampę błyskowa. Jest! Na dole, 1200m poniżej, rozbłyska sygnał. Niby to nic, ale robi mi się raźniej na duchu ze świadomością, że na dole ktoś czeka na mój powrót. Zimny wiatr zagania mnie do schronu. Podziwiam gwiazdy z wnętrza śpiwora z myślą o czekającym mnie jutro dalszym trawersie grani i kilometrach w dół. Czując się jak człowiek gór, w samotności obrawszy za dom Ascutit zapadam w sen.
Chwilę po północy budzą mnie głośne kroki, rozmowy i światła lamp. Do środka wpada 3 ludzi – 3 młodych Rumunów pojawia się znienacka w środku nocy i powoduje wiele hałasu pakując się, jedząc, szeleszcząc torbami i układając do snu. Moje towarzystwo zupełnie im w tym nie przeszkadza, wiec zasypiam dopiero godzinę później.
Udało mi się wyszukać ośrodek, w którym zostawiłam Tomka: http://www.piatra-craiului.ro/