Zaraz po pobudce zbieramy się i ruszamy w trasę, śniadanie zjemy gdzieś w drodze. Dzisiejszy dzień poświęcamy na spokojne zwiedzanie i podziwianie widoków. Powoli zaczynam odczuwam nadchodzący koniec tego wyjazdu, więc staram się chłonąć każdy moment i zapamiętać każdy widok.

Na pierwszy ogień pada Sighișoara – jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie, przykład niewielkiego ufortyfikowanego grodu. Zostawiam ciągle obolałego Tomka na parkingu (płatny 5RON/motocykl) i biegnę na wzgórze. Centrum Sighisoary znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Dzisiaj znane jest najlepiej z powodu znakomicie zachowanego Starego Miasta, w którym corocznie odbywa się Festiwal Średniowieczny. Już po przekroczeniu murów obronnych daje się zauważyć, jaką atrakcję stanowi miasto – wszędzie tłumy turystów, ze znacząca przewagą wycieczek z Japonii (czy jakiegokolwiek sąsiedniego kraju). W każdym budynku znajdziemy sklepiki z pamiątkami, restauracje i galerie sztuk wszelakich. Ja kieruję się prosto do Wieży Zegarowej, w której dzisiaj mieści się Muzeum Historyczne. Bilet kosztuje 16RON, ale naprawdę warto – w środku znajdują się ekspozycje poświęcone zarówno ogólnej historii regionu, jak i domom cechowym, działającym w ówczesnej Sighisoarze. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie wystawa instrumentów lekarskich i aptekarskich – piły, skalpele,  i inne narzędzia tortur w dużo szerszej skali niż widywałam gdziekolwiek wcześniej. Po wejściu na szczyt wieży otwiera się szeroki widok na całe miasto – w tym na kilka fajnych darmowych miejsc parkingowych z których śmiało mogliśmy skorzystać. Z tabliczki przymocowanej do balustrady dowiaduję się, że jestem zaledwie 512km od Zamościa – z każdym kilometrem coraz bardziej zbliżamy się do domu.

Opuszczając wieżę krążę po wąskich uliczkach w poszukiwaniu jakiejś pamiątki i czegoś dobrego do zjedzenia. W międzyczasie zerkam na zegarek i zdaję sobie sprawę, że jestem tu już godzinę – miałam wskoczyć na staromiejskie wzgórze zaledwie na moment, aby zrobić kilka zdjęć, a jeszcze nie obeszłam wszystkiego. Przyspieszam więc kroku i idę prosto ku Schodom Szkolnym – zadaszonym podejściu na wzgórze, na którym znajduje się gotycka katedra św. Mikołaja. Niegdyś służyły one nauczycielom i uczniom przedostać się podczas złych warunków atmosferycznych do najstarszej szkoły w mieście gimnazjum  gimnazjum Josepha Haltricha. Liczące niegdyś 300 stopni schody mają ich dziś zaledwie 175.

Szybko zaglądam do katedry i na zabytkowy cmentarz, po czym zbiegam na parking, gdzie znajduję prawie śpiącego już na trawie Tomka.

Cofamy się nieco w kierunku Zarnesti, aby odwiedzić kolejną perełkę Rumunii – kościół warowny w Viscri, również znajdujący się na liście UNESCO. Do „Niemieckiego Białego Kościoła” (od czego wywodzi się dzisiejsza nazwa miejscowości) prowadzi nieźle oznakowana trasa. Jakość nawierzchni na dojeździe typowo rumuńska – asfalt przeplatany z szutrowymi wstawkami, wzbogacony bogatą siecią dziur mogących połknąć człowieka, a już na pewno uszkodzić koło przy gwałtowniejszym ataku. Spotykamy głównie rowerzystów, występujących tu w znacznych ilościach – droga jest bardzo widokowa i płaska, więc stanowi idealny cel niedzielnej rodzinnej wycieczki. Wjeżdżając między zabudowania zaczyna się zabawa – asfalt zmienia się w sypki żużel, po którym mój motocykl pływa we wszystkich kierunkach. Jadę z minimalna prędkością i pełną gotowością do ewentualnego awaryjnego lądowania, z duszą na ramieniu.

Kościół stoi na niewielkim wzniesieniu ponad wioską. Jeszcze przed wejściem taksuję spojrzeniem ewentualna możliwość sforsowania bramy w razie ataku – każdy fragment murów leży w zasięgu wzroku straży rozmieszczonych onegdaj na wieżach. Dzisiejsza forma budowli w głównej mierze jest zasługą Sasów, sprowadzonych tutaj w XIIw, co doskonale widać zwiedzając niewielkie muzeum mieszczące się w środku – niemieckie pisma, odzież i inne pamiątki są rdzeniem ekspozycji. Po kolei zaglądamy we wszystkie dostępne zakątki – jakiekolwiek pojęcie o BHP nie dotarły w tutejsze okolice, więc nieludzko skrzypiące i rozpadające się na sam widok schody, stropy i poręcze ledwo mieszczą się w europejskim wyobrażeniu o zwiedzaniu. Na samym końcu wchodzimy do kościoła – ciągle w użyciu. Pogniłe deski w podłodze uginają się pod każdym krokiem a zwisające smętnie nawy boczne niewątpliwie zachęcają do modlitwy (o to, by wytrzymały jeszcze te kilka minut).

 

Na podziwianiu Viscri i szerokiej panoramy z najwyższej wieży spędzamy tyle czasu, że powoli nadchodzi wieczór. Wracając na 2 kółka kierujemy się dalej w Maramuresz, po drodze wyglądając dobrego miejsca na nocleg. Co prawda prognozy pogody zwiastują burze, ale uznajemy, że 2 noce z rzędu spędzone pod dachem to zbytek luksusu i w miejscowości Dipsa zjeżdżamy na rozległe pastwisko. Kilkoro tutejszych mieszkańców jeszcze kończy pracę, ale nie przejmują się nasza obecnością, więc bez skrępowania rozbijamy się przy wodopoju. Tym samym to pierwsze miejsce noclegowe bez dostępu do strumienia. To miejsce pozostanie zresztą najbardziej zapamiętanym biwakiem tego wyjazdu – ale o tym dlaczego, w kolejnej notce.

2016_rumunia_034

Dzisiejszy dystans: 240km

[osm_map_v3 map_center=”46.217,24.737″ zoom=”8″ width=”100%” height=”450″ file_list=”../../../../wp-content/uploads/2016/12/2016.07.16_rumunia_dipsa.gpx” file_color_list=”red”]