Pastwisko, które obraliśmy za spokojną przystań na dzisiejszą noc szybko skryło się w mrokach nocy. Leżałam pod gołym niebem czytając do późna. Nad nami nisko przelatywały nietoperze a z pobliskiego lasu dobiegały pokrzykiwania sowy czy innego puchacza (w tym miejscu przydałaby mi się Kasia). Wkrótce zmogło mnie zmęczenie i przeniosłam się do namiotu.

3 godziny później obudziła mnie burza. Zawinęłam się ciasno w śpiwór, przeklinając w duchu wybór pleneru zamiast suchego łózka w motelu w czasie gdy salwa grzmotów przetoczyła się nisko nad nami. Pioruny uderzały tuż obok (a przynajmniej tak to odczuwałam) a ja myślałam nad nasza sytuacją – śpimy w namiocie z metalowym stelażem zaraz obok 2 zaparkowanych potworków ze stali, na środku dużej pustej przestrzeni. Nie wyglądało to najlepiej. W czasie gdy ja spędziłam kilka kolejnych godzin modląc się o przeżycie, Tomek spał w najlepsze, nie zwracając żadnej uwagi na szalejący nad nami żywioł.

Obudziła mnie cisza i ciężkie, szarobure niebo. Jedząc szybkie śniadanie zastanawiałam się ile błota nazbieramy wyjeżdżając z mocno podmokłego już pastwiska. Pierwsze 20m przypłaciłam glebą – koło podjechało po krawędzi głębokiej kałuży i nie było możliwości ratunku. Tomek spojrzał na mnie z politowaniem, ale gdy nadeszła jego kolej mina szybko mu zrzedła. Pokonywaliśmy na przemian dystans po 50m – jedna osoba kierowała motocyklem na minimalnym gazie, druga pchała. Łąka okazała się być bogatym pokładem rozmokniętej gliny, która momentalnie zakleiła opony i upchnęła się w wielkich ilościach we wszelkie wolne przestrzenie naszych maszyn. Męczyliśmy się tak przez dobre pół godziny, aż zaświtało – dużo łatwiej będzie przejechać bez bagażu. Kolejne 200 metrów przejechaliśmy nieco szybciej, ale donoszenie ciężkich bagaży zmęczyło nas do cna. Po dojechaniu do kamienistej drogi w ruch poszły patyki, kamienie i co popadło – spod błotników wygrzebałam ok. 3kg gęstego błota zmieszanego z trawą, kamieniami i patykami. Pewnie drugie tyle poszło spod reszty podwozia. W czasie tych operacji bacznie obserwowała nas trójka miejscowych, starając się pomóc ile się dało – łącznie z poratowaniem nas czystą wodą, widząc nasze próby umycia rak w kałuży. Przejazd tych kilkuset metrów zajął nam łącznie 2 godziny. Nauka na przyszłość? Przed obozowaniem na dziko przy niepewnej pogodzie przynajmniej 2 razy przemyśl wybór miejsca.

2016_rumunia_036

Przez kolejne kilometry nieustannie spadały z nas kupki błota, uwalniające się z różnych czeluści GSów, więc skierowaliśmy się prosto ku pierwszej napotkanej myjni, gdzie Tomek otrzymał prezent w postaci wielkiego kamienia, który wyskoczył znienacka gdzieś z okolic wahacza. Ta sama sztuczka w czasie jazdy mogłaby się bardzo źle skończyć.

Mając już dość przygód podczas tego wyjazdu decydujemy się na spędzenie kolejnych nocy pod dachem. Zachwyca mnie Targu Mures – 150tys. miasto w okręgu Marusza. Obrzeża trochę przypominają mi Rzeszów sprzed 10 lat – smutne, szare blokowiska z wielkiej płyty – ale centrum miasta jest piękne. Świątynie, muzea i budynki publiczne bieleją w słońcu lub mienią się radosnymi kolorami. Liczne deptaki otaczają soczyście zielone drzewka i ukwiecone rabaty. Co kawałek znajdziemy spokojna kawiarenkę z ogródkiem, w sam raz na odpoczynek w słoneczny dzień. Niestety nie zatrzymujemy się ani na moment, gnani ku Bursie. Tam zaczyna się widokowa trasa przez przełęcz Prislop (fragment drogi nr 18), ciągnąca się szczytami przez park narodowy Gór Rodniańskich. Mijamy liczne grupki motocyklistów, głównie na wielkich krążownikach, zjeżdżające z naszej trasy. Opuszczając Bursę szare chmury ponownie zasnuwają niebo. Wdrapując się coraz wyżej widoczność spada – wjeżdżamy w gęstą mgłę, przykrywającą cała szczytowa partię trasy. Tutejszy asfalt to łata na łacie i dziura na dziurze, więc z widocznością rzędu 15m i wąskimi winklami przed sobą nie mamy możliwości wyprzedzenia kilku wlokących się samochodów. Jesteśmy na dużej wysokości, gęstwina lasu miejscami rzednie na punktach widokowych, ale i tak nic nie widać – panorama z trasy pozostaje dla nas zagadką. Dojeżdżając do Gura Lalei mamy niespodziewane spotkanie z koniem, który samopas nagle postanawia przekroczyć jezdnię. Tomek zdołał ominąć go bokiem w ostatniej chwili, ja wciskam do oporu hamulce, aby nie wylądować prosto w jego boku. Było blisko.

Jesteśmy już nieco zmęczeni i głodni, więc powoli rozglądamy się za noclegiem. Przypadkiem trafiamy do bawarskiego przysiółka Rumunii. Camping, pole namiotowe i hostel w jednym, przygotowane specjalnie dla motocyklistów (i nie tylko), licznie odwiedzających ten region. Bierzemy jeden z 2-osobowych domków na terenie posesji i parkujemy motocykle zaraz przed wejściem. W czasie gdy oczekujemy na obiado-kolację (mięso z frytkami, obficie doprawione curry – nawet posiłki są tu bawarskie) podziwiam wielka wolierę z ptakami i małymi czworonogami: gołębie, papużki nierozłączki, nimfy, króliki, świnki morskie żyją w symbiozie na tej samej przestrzeni.

Rozleniwieni posiłkiem nie ruszamy już nigdzie dalej. Zamiast tego pogrążam się w moich notatkach i planowaniu jutrzejszej trasy.

Ku pamięci – ośrodek z którego skorzystaliśmy posiada swoja stronę na booking.com.

[osm_map_v3 map_center=”47.289,24.687″ zoom=”9″ width=”100%” height=”450″ file_list=”../../../../wp-content/uploads/2016/12/2016.07.17_rumunia_borsa.gpx” file_color_list=”red”]