Tomka noga męczy go coraz bardziej, więc podejmujemy decyzje o skróceniu wyprawy. Zostaje nam jeszcze dzień-dwa, a później lecimy prosto do Polski. Żeby nie męczyć go specjalnie chodzeniem ale jeszcze zobaczyć cokolwiek przed posuwaniu się w stronę granicy jedziemy do Voronet, obejrzeć obronny monastyr św. Jerzego. Cerkiew ta (wraz z innymi malowanymi cerkwiami Bukowiny) wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Mijamy płatne parkingi pod cerkwią i boczną szutrową uliczką wjeżdżamy pod same mury – bez zakazu parkowania i bez opłat.

Monastyr już z zewnątrz robi wrażenie – ściany są misternie zdobione setkami kolorowych obrazów. Część z nich jest niestety tylko wspomnieniem dawnych dzieł – nie zdołały jeszcze doczekać się swojej kolejki na odnowienie. Wchodzimy do środka – szanując lokalny zakaz (i dostrzegając modlącą się, ale zapewne jednocześnie czuwającą zakonnicę w kącie) nie robiłam żadnych zdjęć wnętrza. Wejdźcie koniecznie – każdy skrawek przestrzeni zdobiony jest scenami z Pisma i podobiznami świętych i błogosławionych, bogato mieniących się złotem. Niezaprzeczalnie jest to najpiękniejsza cerkiew jaką do tej pory widziałam.

Na dłuższą chwile przysiadamy na zewnątrz, pokontemplować ozdobienie świątyni. Żałuję, że nie wzięłam ze sobą szczegółowego opisu – większość scen jest dla mnie nierozpoznawalnych.

Tą samą drogą wracamy do Bawarii, skorzystać ze sprawdzonej już kuchni, po czym dalej przez przełęcz Prislop do Borsy. Tym razem ja prowadzę. Do wczorajszej mlecznej mgły dołączyła gęsta mżawka – wyborne warunki do jazdy. Pokonuję winkle żwawym tempem, aby jak najszybciej pożegnać tutejszą aurę. W pewnym momencie wpadam przednim kołem w głęboką dziurę ukrytą pod dużą kałużą. Wyrzuca mnie z motocyklem na drugą stronę drogi, ledwo udaje mi się wyhamować – wybór był nieciekawy, wpakować się w zaparkowany na zakręcie samochód albo ominąć go, spadając w przepaść. Lekko oszołomiona nie wiem co się stało – sądząc po minie Tomka z zewnątrz wyglądało to jeszcze gorzej. Dla uspokojenia wracam na drugie miejsce w kolumnie i już skuteczniej omijam wszelkie kałuże.

Dla urozmaicenia trasy na zachód przejeżdżamy przez Dolinę Izy. Jadąc od strony Borsy w Mosei skręcamy w stronę Sacel. Zjeżdżamy z głównej drogi i przejeżdżamy przez Săliştea de Sus, Dragomiresti i Bogdan Voda. Naczytałam się o bogatych pozostałościach tradycyjnej drewnianej architektury regionu na tej trasie, ale czuję zawód – na całej trasie wypatruję zaledwie kilka maramureskich bram, większość z nich została pewnie rozebrana. Zamiast tego znajdujemy mnóstwo nowych, murowanych domów i sieć sklepów budowlanych. Opuszcając Bogdan Voda wracamy na droge nr 18.

Do Sapanty docieramy pod wieczór, niedługo przed zamknięciem cmentarnych murów. Ciekawostka – za wstęp na teren obowiązuje opłata w wysokości 10 lei (na szczęście nie sprawdziła się pogłoska o rzekomych 25 lejach, którą przekazał nam nasz ostatni gospodarz), jednak patrząc na ogrom prac konserwatorskich i budowlanych odbywających się tam aktualnie ciężko się dziwić, że parafia próbuje podreperować swój budżet na turystyce. Zagłębiając się w dalsze rzędy nagrobków i wytężając wzrok w wyblakłe i łuszczące się malowidła brodzimy w kałużach – po solidnych opadach deszczu woda nie ma gdzie spływać i spora część cmentarza jest zalana. Dla mnie tym lepiej – turyści trzymają się suchej części placu, nie wchodząc mi w kadr, muszę tylko uważać na przechadzających się robotników. Wesoły Cmentarz zapoczątkował, malując pierwszy nagrobek w roku. Każdy z nich prezentuje inna historię – zazwyczaj życiowe zajęcie osoby, która pod nim spoczywa. Znajdziemy tam lekarza, szwaczkę przy krosnach, pasterza ze swa owczarnia, ale i żołnierza przy czołgu oraz kombajnistę – łączy je tylko podobna technika przedstawienia postaci i piękny, intensywny błękit pokrywający krzyż.

Wychodząc z cmentarza bierzemy kwaterę w pierwszym domu, zaraz naprzeciwko bramy. Bezpiecznie pakujemy motocykle na zamkniętym podwórzu, gdzie gospodarze częstują nas lokalnym alkoholem – grzecznie dziękujemy, wiec nie wiem nawet cóż to było – i wybieramy pokój z widokiem na ulicę,  4 metry od murów cmentarza, wiec mam jeszcze dobre 10 godzin na złapanie kilku ujęć z innej perspektywy. Wrzucam zawartość kufry w pokoju i idę szukać sklepu – zjadłabym coś pożywnego, ale jedyne co znajduję to lody i chińska zupka. Połączenie może nie jest najlepsze, ale zawsze to jakaś odmiana od bułek i konserwy. Po drodze mijam stragany z pamiątkami – oprócz standardowych kubeczków, magnesów i taniej biżuterii można znaleźć drewniane zabawki, robótki ręczne i ubrania w lokalne wzory, wszystko kierowane przez panie w wieku około-emerytalnym, bacznie wyłapujące każda zmianę w otoczeniu.

Łapię ostatnie promienie słońca padające na balkon gdy na przeciw parkują 2 motocykle na polskich tablicach. Sądząc po oponach i lekkim bagażu chłopaki mogli przedzierać się przez Ukrainę. Wymieniamy kilka zdań i zmieniamy warte na rumuńskiej ziemi – w czasie gdy my będziemy opuszczać ten piękny kraj oni będą eksplorować jego najbardziej niedostępne bezdroża. Do wyjazdu zostało tylko kilka godzin, ale jedyne o czym teraz myślę to dobry sen.

Dzisiejszy dystans: 180km

[osm_map_v3 map_center=”47.657,24.55″ zoom=”8″ width=”100%” height=”450″ file_list=”../../../../wp-content/uploads/2016/12/2016.07.18_rumunia_sapanta.gpx” file_color_list=”red”]