Wstaję wcześnie rano (chociaż i tak później niż planowałam) i na ostatnia chwilę załadowuję kufer. Ostatnio samo sobie wymyślam dodatkowe zajęcia i nie mam czasu na nic (a w szczególnosci na pakowanie późnym wieczorem). Na domiar tego zapomniałam nasmarować łańcuch i zatankować – kolejne 40 minut do dodania do już i tak napiętego planu. Za każdym razem obiecuję sobie poprawę i lepsze panowanie na przyszłość – wyszło jak wyszło, muszę chyba przestać sobie ufać ;)
Wychodzę z pracy wcześniej niż zwykle i wyruszam w stronę Łodzi – do pokonania na dziś prawie 300km. Z biegiem kilometrów asfalt traci na jakości – najgorzej jest w okolicy Częstochowy. Podłużne bruzdy, jakby przejechano tam wielkimi grabiami, miały pewnie za zadanie ściąć zionące wszędzie koleiny. Droga jakby równiejsza, ale koło idealnie płynie po takiej nawierzchni – jeszcze rok temu miałam strach w oczach tracąc płynność jazdy na takich niespodziankach. Teraz już wiem, że wystarczy dać się ponieść motocyklowi i płynąć razem z nim.
Docieram do celu ok 20. Starannie wybrałam hostel poza centrum, ale i tak co jakiś czas spoglądam za okno, czy mój pojazd jeszcze czeka. Tocząca Kraków plaga kradzieży niszczy psychikę i zaufanie wobec Rodaków (co ciekawe, najbezpieczniej czułam się w Rumunii). Po kilku godzinach snu przekąszam szybkie śniadanie i zbieram się do drogi – do Ustki jeszcze daleko, ale skoro już jestem w mieście to troszkę pozwiedzam. Rynku nie ma, za to dookoła poniszczone budynki i fabryki – z czym jak nie z nimi kojarzy się Łódź? Kierunek – Muzeum Włókiennictwa i Skansen w centrum. Bilecik kosztuje mnie 10zł, zwiedzanie bez ograniczeń. Przy okazji oglądam prace z Triennale, gdzie jeszcze raz utwierdzam się w przekonaniu, że nie rozumiem i nie lubię tzw. “sztuki współczesnej”. Wszystko wygląda mrocznie i bezsensownie, tylko kilka prac przykuwa moje oko – w tym sympatyczny wizerunek postaci z psem.
Po przejściu przez pasaż wystawowy docieramy na 3cie piętro. Zwiedzanie zaczyna się od góry budynku, podążając przez pomieszczenia opowiadające historię Białej Fabryki i włókiennictwa, zmiany mody poprzez dekady XX wieku, przy okazji zahaczając o kolejna wystawę (nie wiem nawet jaką). Po zejściu na parter dostajemy deser – wchodzimy do maszynowni z urządzeniami do produkcji materiałów i półfabrykatów włókienniczych, oraz kotłownię, z wielkim kołem napędzającym cały ruch w fabryce.
Muzeum na pewno warte zobaczenia, ale z małym ale – zwiedzaniu brakuje jakiejś myśli przewodniej i spójności, przechodząc od jednej do drugiej wystawy mamy wrażenie bałaganu. W świecie multimediów wystarczyłoby pewnie kilka monitorów z wprowadzeniem do tematu – znalazłam takie wyłącznie na końcu zwiedzania, w kotłowni, po kilka slajdów. Muzeum się rozwija i mam nadzieję, że będzie coraz lepiej. Po wyjściu zaglądam jeszcze do skansenu – część budynków jest zamknięta, ale w godzinach otwarcia znajdziemy tam opiekuna z kluczami. Szczególnie polecam pierwszy budynek po lewej stronie (po wyjściu z muzeum), przedstawiający dom rodziny żydowskiej z epoki – najwięcej eksponatów i największy realizm.
Przede mną 450km – jedno tankowanie i kilka godzin jazdy. Do hostelu docieram głodna, zmęczona i żądna prysznica. Jutro wczesna pobudka i wyjazd na Rajd Latarników.