Do Doliny Charlotty docieram tuż po 8ej. Ustawiam się grzecznie w kolejce do rejestracji i czekam. Dopiero po 30 minutach udaje mi się odebrać identyfikator i  koszulkę, o tej godzinie planowałam już być na trasie. Dookoła pojazdy wszelkiej marki i predyspozycji terenowych. Startuję na trasę asfaltową – trochę za późno poszła informacja, że trasa Adventure będzie przejezdna na szosowych oponach i za późno na zmianę. Odbieram roadbook i długopis na notatki i wyruszam – przede mną jakieś 150km po okolicach Ustki i Darłówka, które zostało partnerem rajdu.

Już na pierwszym zakręcie jadę nie tam gdzie trzeba i odbijam się od wjazdy na prywatna posesję. Po kilku kilometrach nabieram wprawy i łatwiej jest wypatrzyć punkty na trasie. Zadanie pierwsze – labirynt. Cel: wyszukać i rozpoznać 10 modeli motocykli, odpowiedzi zapisać na karcie startowej.  Wszystkie 10 to Yamaha i na tym kończy się moja wiedza w temacie – na szczęście duch w narodzie żyje i współpraca kwitnie, więc udaje się wypełnić tabelkę. Zazwyczaj na tego typu rajdach szybko tworzą się podgrupki, nawet obcych sobie osób (w grupie raźniej i weselej), tutaj jakoś inaczej – kto rozpoczął samotnie (w tym ja) tak też kończy. Zastanawiam się, czy to inna mentalność Ludzi Północy (Polski) – będę tu na tyle krótko, że pewnie nie dane mi będzie to sprawdzić.

Po drodze zaliczam kolejne punkty kontrolne – Łącko (nie kojarzyć ze śliwowicą, nie ten region), pomnik spodni, Stary Kraków, Leonardię (Park Edukacji i Rozrywki, Królestwo Gier Drewnianych – polecam zajrzeć z dzieciakami), latarnię morską w Darłówku, rynek i zamek w Darłowie. Największa przyjemność udziału w rajdzie? Tego dnia motocykle wjeżdżają wszędzie – pod latarnię, na płytę rynku i plac zamkowy, bez ograniczeń. Rajd został dobrze rozreklamowany a mieszkańcy poinformowani, więc nie ma niepotrzebnych scysji i narzekań.

 

Ostatnie punktu przebiegają szybko: Fort Marian z pokaźną kolekcją militariów (zarówno pojazdów, jak i sprzętu), gdzie testujemy umiejętności pierwszej pomocy na miejscu wypadku, drewniany pomniczek bociana pilnującego swego gniazda, na koniec ósemka egzaminacyjna – zmęczenie i bliskość celu daje się we znaki i podpieram się 2 razy. Ostatnie 10km i docieram na metę – jest wcześnie, 14:30, uplasowałam się w pierwszej 10tce. Trasa szybko zleciała, ale teraz kilka godzin oczekiwania na wyniki.

Uczestnicy powoli docierają na metę i po oddaniu karty startowej rozjeżdżają się w sobie tylko wiadomych kierunkach. Zabijam czas łącząc się ze światem i sprawdzając co się zmieniło od mojego wyjazdu z Krakowa. Robię krótki spacer po Dolinie. Jeśli dysponujecie większą gotówką (noclegi są dosyć drogie) i lubicie na spokojnie wypocząć warto rozważyć wyprawę tutaj. Na terenie ośrodka znajduje się restauracja, park linowy, niewielkie zoo i fokarium, jazda konna i kilka innych sposobów na nudę. Nad morze zaledwie 10km – polecam zabrać ze sobą rower i eksplorować okoliczne miejscowości.

Na dojeździe tutaj i podczas pokonywania trasy obserwowałam otaczający krajobraz. Pomorze ma swój urok – rozległe tereny uprawne, gęste lasy poprzecinane drogami, niewielkie, często liczące po zaledwie kilka domów wsie, oraz oczywiście – morze i plaże. Omijając główne drogi cofniemy się w czasie do dni, kiedy życie toczyło się wokół fauny i flory, owoców własnej pracy. Wczesnym rankiem i wieczorem, tuz przed zmierzchem, na pola i lasy opada gęsta mgła, przetykana z rzadka promieniami słońca. Świerszcze zaczynają swą odwieczną melodię a świat układa się do snu.

Impreza (prawie) kończy się o godzinie 20. Podane zostają wyniki w wczorajszej Nocnej Adventure, podziękowania i ukłony w stronę organizatorów i wolontariuszy. Wyników z mojej trasy nie doczekałam – policzą się dopiero na jutro. Trudno, dowiem się jak poszło z wyników opublikowanych w internecie. Pora jeść (znowu zapomniałam o jedzeniu) i spać.