Korzystając z nadarzającego się poniedziałku i darmowych wejściówek zaraz przed otwarciem zjawiam się na Zamku Krzyżackim w Malborku. Wychodząc odpowiednio wcześniej (a od mojego miejsca noclegowego miałam do pokonania zatrważające 500m) zdążyłam obejść i dokładnie pooglądać jego mury dookoła – budowla jest naprawdę wielka. Jej ogrom najlepiej widać z południowego krańca fosy, przy kościele parafii św. Jana Chrzciciela. Przesuwając się nieco w kierunku kas zwracam uwagę na absolutną nowość wkomponowaną w wiekowe zamkowe mury – figurę Matki Boskiej. Z tej odległości wygląda niepozornie, ale w rzeczywistości cała rzeźba ma aż 8m wysokości. Oryginalna statua została zniszczona podczas II wojny światowej i dopiero po 70 latach doczekała się swojej następczyni. Nad 100-procentowo dokładnym odwzorowaniem oryginału (łącznie z każdą najdrobniejszą krzywizną nosa) pracowało 8 konserwatorów zabytków i artystów. Ukończoną figurę pokrywa 800tys. szklanych elementów, w większości sprowadzonych z Wenecji, gdzie produkuje się je ciągle metodą średniowieczną – całość wygląda imponująco i zwiastuje dla mnie piękny, słoneczny dzień, mieniąc się w świetle poranka.
Oprócz mnie przy kasach kręci się zaledwie kilka osób, w tym połowa z nich oczekuje na przewodnika. Ja zgarniam audio-przewodnik (8zł/osobę, dostępna jest też multimedialna aplikacja mobilna na Androida i iPhone) i wyruszam w średniowiecze. Głos w mojej głowie pokrótce opisuje historię i otoczenie warowni, po czym za jego rozkazem przekraczam zamkowe mury. Małe urządzenie prowadzi mnie przez główną bramę na dziedziniec zamku średniego. Po mojej trasie przebiegają ludzie z oświetleniem, krzesłami, statywami i wyjątkowo niedzisiejszą odzieżą. Już na piątym przystanku wycieczki wpadam na grupę filmowców rozkładających namiot w przykaplicznym ogrodzie, co wyjaśnia nieco całe zamieszanie. Dziwi mnie, czy ekipa i swawolnie spacerujący zwiedzający nie będą przeszkadzać sobie nawzajem, ale biorąc pod uwagę całoroczne oblężenie zamku przez turystów chyba nie ma innego wyboru.
Przechodząc przez kaplicę, niewielki cmentarz i ogrody służące wypoczynkowi strudzonych klasztornym życiem braci wchodzę na zamek wysoki. Pośrodku niewielkiego dziedzińca stoi głęboka studnia. Warto zwrócić uwagę na ornament na jej zadaszeniu – figurę pelikana karmiącego własną krwią swoje trzy młode. Wizerunek ten symbolizuje największe poświęcenie, a w kontekście sakralnym – ofiarę Chrystusa.
Skrytymi w kącie dziedzińca schodami wchodzę na piętro. Przewodnik opowiada kilka anegdot związanych z klasztornym życiem, po czym długim wąskim korytarzem strzeżonym przez niewielkiego Diabełka (nieco później dowiaduję się, że właśnie wychodzę gdaniskiem poza zamkowe mury) prowadzi mnie do… klasztornej latryny. Liście kapusty w roli niegdysiejszego papieru toaletowego kłócą się epokowo z szybą z hartowanego szkła, która ich strzeże. Opuszczam to piękne miejsce i po wykupieniu dodatkowego biletu pnę się schodami na Wieżę Wróblą, skąd rozpościera się widok na całe miasto. Klatka zejściowa jest ekstremalnie wąska – szerokości moich ramion, poruszanie się tędy w pełnej zbroi musiało być co najmniej trudne.
Kolejny punkt to kościół NMP. Ku mojemu nieszczęściu zgrywam się czasowo z wycieczką niemieckich emerytów, którzy ani przez moment nie przejmują się ciągłym wchodzeniem mi w kadr, dzięki czemu spędzam tam dwa razy więcej czasu niż rzeczywiście potrzeba. Ma to swoje plusy – obchodzę wszystko dokładniej i na tylnych skrzydłach ołtarza odnajduję resztki malowideł. Odrapane i obłażące z farby najlepiej obrazują klimat i słuszny wiek tego miejsca.
Opuszczam kościół i wracam na dziedziniec zamku średniego. To już praktycznie koniec wycieczki – Wielki Refektarz jest niedostępny do zwiedzania, pozostaje tylko mały dziedzińczyk przy tutejszej saunie, sklep z pamiątkami (standardowo kupuję magnes) i wystawa detali architektonicznych i zdobień. Obchodzę drugą część zamkowych murów i przy głównej bramie żegnam się ze swoim wiernym przewodnikiem
Po zamku można tez pospacerować wirtualnie tutaj (część obrazów tam zawartych jest nieaktualna, jak chociażby mocno już odremontowane wnętrze kościoła NMP).
Kontynuując wędrówkę szlakiem Zakonu Krzyżackiego wyruszam na pola jedne z największych średniowiecznych bitew – do Grunwaldu. Wybieram mniej optymalny, za to bardziej widokowy wariant drogi – na wysokości Starego Dzierzgonia opuszczam drogę wojewódzką i wkraczam w krainę sieci jezior, rozsianych gęsto aż do Iławy. Od rana słońce wisi wysoko na bezchmurnym niebie, teraz jeszcze atmosfery dodaje chłodny wietrzyk na twarzy. Dojeżdżając na parking aż nie chce się zsiadać z motocykla – wita mnie sklep z pamiątkami i kebabami, pilnowany przez siedzących pod wejściem lokalsów, i temperatura powietrza stanowczo za wysoka na grube spodnie. Oprócz dwóch samochodów i grupki młodzieży w wieku szkolnym jestem tu tylko ja. Niespiesznie spaceruję ścieżkami pól Grunwaldu, zatrzymując się przy każdym kamieniu czy pomniku i wczytując w napisy na marmurowych tablicach. Dookoła rośnie równiutko przystrzyżona trawa, w niczym nie przypominająca tej sprzed wieków, splamionej krwią tysięcy i naznaczoną śladami końskich podków. Kilkadziesiąt metrów za centrum pola bitwy wybudowano niewielkie muzeum poświęcone sławetnej bitwie z 1410r. Obiekt został udostępniony do zwiedzania dopiero w tym roku i nie znalazłam żadnych opinii na jego temat, więc sama sobie go przetestuję.
Budynek jest malutki, ma pewnie nie więcej niż 30m długości i 10 szerokości. Po obu stronach hali rozmieszczono ekspozycje z opisem historycznym, artefaktami zebranymi z pola bitwy i wieloma przedmiotami życia codziennego. Najciekawszymi eksponatami są zbroje, broń i elementy rzędu jeździeckiego, włącznie z hełmem dopasowanym na koński łeb, z urokliwymi metalowymi uszkami.
Ze względu na dosyć skromną oprawę i ekspozycję (żywię wielką nadzieję, że będzie się rozwijać) muzeum samo w sobie nie powinno być celem wycieczki , ale będąc już ma polach Grunwaldu warto tu zajrzeć i podeprzeć swoje wyobrażenia wielkiej bitwy żywymi dowodami dokonanej tu historii.
Kierując się w stronę Torunia znowu przeszukuję mapę w poszukiwaniu jak najbardziej urozmaiconej widokowo drogi. Idealnie na mojej trasie znajduję Brodnicki Park Krajobrazowy, więc na wysokości Nowego Miasta Lubawskiego zjeżdżam na Marzęcice. Przede mną dzisiaj jeszcze wiele kilometrów, więc nie przedłużając zanadto przecinam park w połowie. Przejeżdżając przez las droga staje się węższa i bardziej wyboista, ruch praktycznie żaden – wymijam zaledwie kilka samochodów, zazwyczaj ciągnących za sobą przyczepkę z łódką. Rzeczywiście, po obu stronach drogi widzę niewielkie przystanie. Nie jest to typowo turystyczna okolica, raczej miejsce ukojenia dla wędkarzy i spragnionych spokoju mieszkańców okolicznych miejscowości. Dookoła panuje absolutna cisza.
Dojeżdżając do Torunia, mimo dość wczesnej pory, jestem już mocno zmęczona – robię zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie, rezygnując ze zwiedzania miasta, i udaję się do Fortu IV Twierdzy Toruń. Wierzcie lub nie, ale to moje miejsce noclegu na dzisiaj. Zostawiam motocykl przed samym wejściem, przekraczam fosę i melduję się w celi bez okien. Spartańsko.