Leniwy piątek w pracy. O 13:20 pojawia się nowa wiadomość – perspektywa spędzenia weekendu w obozie Akcji Carpatica w Beskidzie Niskim. Czy jadę? Jasne!

O 17 jestem gotowa do drogi. Standardowo mamy opóźnienie,  wiec udaje mi się trochę ogarnąć armagedon w pokoju – szkoda życia na sprzątanie kiedy tyle rzeczy czeka na odkrycie :)

Przed nami prawie 3h drogi. Autostrada towarzyszy nam zaledwie przez krótki fragment do Brzeska, później zbaczamy na lokalne dróżki z nieroztropnymi rowerzystami bez świateł. W oddali widać już zarysowana beskidzkich pagórków. Właśnie tego mi było trzeba – ciszy, szumu lasu i porannej mgły.

Do Myscowej docieramy już po 22. Kolejny test mojego samozaparcia – na miejscu sami obcy. Impreza trwa do 4 nad ranem. Nie rozbiłyśmy się o normalnej porze,  wiec śpimy na czym popadnie – Kasia na szybko rozwiesza hamak, ja rzucam matę na glebę pod koronami drzew i zawijam się w śpiwór. Rano odkryję w macie dziurę wyrządzoną patykiem, ale to problem dnia kolejnego.

Akcja Carpatica to obóz obrączkarski działający na terenie Beskidu Niskiego,  w przygranicznej miejscowości Myscowa. W trakcie sezonu, od czerwca do listopada, ekipa obozowa z kierownikiem-obrączkarzem na czele dzień w dzień co godzinę sprawdza rozłożone w okolicy sieci w poszukiwaniu nowych ptaków. Każdy osobnik zostaje oznaczony, pomierzony i zaobrączkowany, przy czym wszystko zostaje skrzętnie opisane. Okazy już wcześniej zaksięgowane – tzw. retrapy – otrzymują wolność ze swoją własną biżuterią.

Od początku swojej działalności (to już 17 lat!) Akcja Carpatica zaobrączkowała ponad 73 tysiące ptaków. W czasie mojego krótkiego pobytu w obozie z sieci wyjęto kilkadziesiąt okazów kilku gatunków. Jednego z nich dane mi było potrzymać i pooglądać że wszystkich stron – rudzika.

Obchód do sieci odbywa się co godzinę, na 2 trasach. W zależności od pogody i pory dnia udaje się znaleźć kilka ptaków bądź wraca z pustymi rękami. Moje szczęście debiutanta nie daje po sobie znaku życia – do głównego namiotu wracamy z pustymi rękoma.

Życie obozowe przebiega w takt obchodów,  gotowania, śpiewogrania i długich wieczorów przechodzących znienacka w późne poranki. Tutaj czas płynie inaczej, niespiesznie – właśnie dlatego Beskid Niski rokrocznie przyciąga w swe progi wielu przybyszów, szukających wytchnienia i kontaktu z przyrodą.

Niedziela pracująca. O 13 pakujemy się w trójkę do auta i wyruszamy do lasów nadleśnictwa Dukla. Przed nami, a raczej przed Kasią, pierwsza powierzchnia do zrobienia – ja tu tylko statystuje i wspieram duchowo proces, nie posiadając żadnej wiedzy czy doświadczenia w tego typu zadaniach. W nieokreślonym dla mnie porządku biegamy po 1km2 terenu, w 20 punktach wykonując pomiary najbliższych drzew, pokrycia nieba, sprawdzając procentaż gatunków na ziemi i powyżej. Przedzierając się przez jeżyny, gęste zagajniki i zalane wodą jary udaje nam się zebrać worek rydzów i podglądać nie zmącony niczym spacer salamandry. Praca w trójkę przebiega całkiem sprawnie. Maciek mierzy drzewa i rozpoznaje gatunki, Kasia sporządza notatki i nawigacje nas po lesie a ja staram się stać z boku i nie przeszkadzać – każdy na swoim miejscu. Ostatni punkt odnajdujemy gdy nad lasem zaczyna opadać mgła a słońce schodzi za horyzont. W drodze powrotnej wstępujemy na Polanę Surowiczne. Zero ludzi i turystycznego gwaru, tylko Chatka Elektryków kilkaset metrów od nas informuje o obecnoćci ewentualnych mieszkańców. Jak sama nazwa wskazuje w Chatce nie ma prądu, więc z oddali widać ciemne okna i ostatnie promienie słońca rzucane na budynek.

Do Myscowej docieramy już po zmroku. Ledwo zdążyłam się spakować i najeść (cały dzień spędziłam o słabym śniadaniu) nadchodzi pora powrotu do rzeczywistości. Wsiadając do auta rzucam ostatnie spojrzenie na obozowy namiot, rozpostarte w pobliżu sieci i znajome twarze. Do zobaczenia kolejnym razem!