W sobotni wieczór dostaję wiadomość od Adama – z planowanych Czerwonych Wierchów nic nie będzie, za to pojawiła się inna kusząca opcja. Miejsce w aucie zarezerwowane, więc jedziemy w Wysokie Tatry z Sekcją Turystyki Wysokogórskiej KW Kraków.

Wyjeżdżamy o 6ej rano i po ok 2.5h meldujemy się w Starym Smokowcu, gdzie parkingi powoli zapełniają się samochodami spragnionych górskich widoków turystów. Celem zaoszczędzenia kilku euro zostawiamy auto na jednej z bocznych uliczek (dalej w centrum) – żaden z panów pilnujących porządku i przestrzegania odpłatności nie zauważył naszego pojawienia się, więc tym sposobem znaleźliśmy nowy darmowy parking. Chwilę po 9ej zjawia się reszta naszej licznej grupy – 10 osób – i wyruszamy na szlak. Plan zakłada przejście trasy Stary Smokowiec – Polski Grzebień (słow. Poľský hrebeň) – Rohatka (słow. Prielom) i zejście do Smokowca przez Zbójnicka Chatę, łącznie 20km w nogach i 1526m w górę.

Żółty szlak ze Smokowca wita nas kałużami i błotem, więc standardowo po chwili jestem brudna po kolana (zdążyłam już przyzwyczaić się do tego, że gdy normalni ludzie przechodzą czystą stopą ja wyglądam jakbym brała udział w zawodach w skoku do kałuży). W reglach na dobre zadomowiła się piękna złota jesień a słońce leje się z błękitnego nieba – w takiej scenerii każdy krok przychodzi łatwiej i szybciej, więc pod skrzyżowanie szlaków przed Śląskim Domem docieramy sporo przed czasem, wliczając w to już kilka postojów na pamiątkowe zdjęcia i ściąganie wszystkich możliwych warstw ubrań. Hotel stoi idealnie na granicy jesieni i zimy, która już na dobre zapanowała w Tatrach.

Szlak nad Wielickim Stawem pokrywa warstwa zamarzającej wody, spływającej strugami ze ścian – wspinanie w takich warunkach tylko dla desperatów i szaleńców ;) Woda po chwili ustępuje na rzecz śniegu, idealnie pokrywającego dno doliny. Szlak jest dobrze przedeptany więc idzie się łatwo, nawet bez kijków. Podchodząc pod łańcuchy przed Polskim Grzebieniem ubieramy raki – wyślizgany lód i stromizna nie sprzyjają podeszwom bez wsparcia, chociaż po drodze widzieliśmy kilkunastu biegaczy schodzących szlakiem. Stojąc na przełęczy i czekając na resztę grupy (znacząco rozciągnęliśmy się w przestrzeni) obserwujemy zmianę pogody – słońce chowa się za gęstymi chmurami, które opadają zakrywając Gerlach i okoliczne szczyty. Po pamiątkowym zdjęciu, posileniu i napojeniu ruszamy w stronę Rohatki.

Schodząc z Grzebienia kopiemy się w sypkim śniegu, za to podchodząc na przełączkę jest idealnie – każdy krok daje dobre podparcie dla buta (raki są tutaj niezbędne), a czekan siedzi aż miło. Zimowy wariant drogi pokonujemy o wiele szybciej niż standardowy – przemy idealnie na wprost, odpada kluczenie po zboczu. Końcowe łańcuchy, ledwo wystające spod śniegu, mijamy kilka metrów z prawej. Wstawienie buta z rakiem na wysokość pasa, bez możliwości podparcia czy podciągnięcia się na czekanie jest niewykonalne, więc pomagamy sobie 2 ostatnimi szczeblami drabinki i lądujemy na szczycie przełączki. Na zmieszczenie tam 10 osób nie ma opcji, więc schodzimy w stronę Zbójnickiej Chaty nie czekając na koniec peletonu. Zejście, mimo że dosyć strome nie sprawia żadnych trudności, czy to niedźwiedzim krokiem czy dupoślizgiem. Na spokojnie dałoby się zjechać na nartach, ale wynoszenie ich na taką wysokość dla tej krótkiej chwili to zupełnie inna forma udręczania. Wydreptana ścieżka kluczy dziwnie między głazami, więc częściowo własnym wariantem – na przestrzał – podchodzimy do Chaty. Poza obsługą spotykamy tam zaledwie 8 osób – o tej porze roku ruch w schroniskach jest spokojniejszy, bez wcześniejszej rezerwacji bez problemu dostaniemy posiłek i nocleg. Przebojem w grupie rozchodzą się buchty – pampuchy z parzonego ciasta z dżemem w środku, szczodrze obsypane kakao, polane czekoladą i wielką ilością bitej śmietany. I jak tu trzymać dietę wobec takich przysmaków? Na szczęście przezornie wzięłam zapas jedzenia, więc tylko przyglądam się im z ukosa – innym razem.

Będąc w Zbójnickiej Chacie warto zapoznać się z tamtejszym patentem na samo-zamykające się drzwi w toalecie na zewnątrz schroniska. Pomysł na miarę dobrego inżyniera.

Schronisko opuszczamy ok 17 – do zmroku zostało niewiele czasu, więc część trasy na pewno przejdziemy po ciemku. Zaraz za drzwiami zakładamy raki – wchodzimy na najbardziej oblodzoną część dzisiejszej trasy. Podchodzenie tędy byłoby pewnie mało przyjemne. Mijając bramę lód powoli ustępuje i dla zdrowia stali i aluminium raki lądują w plecaku. Po drodze mijamy nosicza z pełnym ładunkiem – to pewnie jego ostatni kurs dzisiejszego dnia, nockę spędzi w schronisku.

Do samochodu docieramy krótko po 19, o świetle czołówek. Cała trasa zajęła nam jakieś 10 godzin, wliczając w to kilka długich przerw.

Podgląd trasy (wariant letni) tutaj: mapa-turystyczna.pl