Długi weekend listopadowy już jakiś czas temu postanowiłam spędzić w górach. Planowałam kilkudniową wędrówkę od schroniska do schroniska, na kształt mojej tegorocznej majówki – tym razem po Beskidzie Żywieckim. Moja znajomość tego pasma jest niestety praktycznie zerowa (większość mojego górskiego życia spędzam w Tatrach), więc pora nadrobić braki. Na tydzień przed planowanym wyjazdem prognozy pogody wpędzały mnie w depresyjną perspektywę taplania się w rozmokłym śniegu i błocie, na szczęście pojawiła się opcja bonusowa – w innej formie, za to cel pozostał ten sam.
W piątkowe południe – zadziwiająco późno jak na moje standardowe czasy wyjścia – weszliśmy na niebieski szlak z Sopotni Wielkiej na Halę Rysianka. Auto pozostawiliśmy bardzo wysoko, przed samym wjazdem do lasu – znajduje się tam prywatny parking przed posesją, ale wzdłuż drogi mieszczą się jeszcze 2-3 auta (ważne, aby nie zastawiać wjazdu). W Żywieckim zapanowała zima, więc już na starcie w ruch poszły stuptuty, rękawiczki, buffy i co kto znalazł. Szlak od samego początku pokrywa śnieg, na podejściu przez las poprzecinany gdzieniegdzie wieloma strumykami (wszystkie do przekroczenia). Szykuje się dobry podkład pod zimowe podejścia i zjazdy na nartach, ale póki co trzeba jeszcze uzbroić się w cierpliwość – warstwa białego puchu jest jeszcze bardzo cienka, w wielu miejscach spod śniegu wystają kamienie. Kusi niesamowicie, ale najzwyczajniej w świecie szkoda sprzętu i ewentualnych kontuzji będących wynikiem twardych upadków.
Droga z Sopotni na Rysiankę biegnie zakosami przez las, aż do ostatniej prostej, prowadzącej ostro pod górę na Halę. O opuszczeniu lasu upewniły mnie zimowe kijki orientacyjne, wystawiane na szlakach we wszystkich pasmach górskich jakie znam – samej Hali niestety nie dojrzeliśmy, gęste zachmurzenie i padający śnieg pozwalały na obserwacje do kilku, w porywach do kilkunastu metrów. Nawet schronisko wyłoniło się przed nami znienacka i stanowiło największe zaskoczenie wieczoru.
Kolejnego dnia wstajemy niewiele wcześniej i dopiero po 9 opuszczamy schronisko. Pierwsze kroki – znalezienie wejścia na GSB – zajmuje nam jakieś 10 minut, gdzie Adam biega tam i z powrotem od znaków do mapy a ja kontempluję aktualne warunki pogodowe. Widoczność tak samo przejrzysta jak poprzedniego wieczora, za to zrobiło się zimniej. Pogodzona z myślą, że żadnych widoków dzisiaj nie będzie, zaczynam szaleńczy bieg za moim towarzyszem. Może to nie do końca bieg, ale tempo marszu niestrudzonego Adama zamęczyło już niejedną osobę i ciągnie się jak legenda po gronie znajomych. Przepięknie zimowa aura podnosi na duchu i ładuje akumulatory – uwielbiam tą porę roku, z niecierpliwością oczekując na dobrą warstwę śniegu na wyjścia narciarskie. Co jakiś czas spośród chmur przebija się promień słońca i rozświetla okolicę – są to jednak chwile krótkie i ulotne, więc napawam się nimi nie wyciągając nawet aparatu (w czym i tam przeszkadza mi nieustannie sypiący śnieg). Nawiane miejscami półmetrowe warstwy tworzą rozległe pola śniegowe i dodają uroku wycieczce przedzieraniem się przez zaspy i zakładaniem świeżego śladu. Do tej pory zdążyliśmy wyprzedzić już 3 grupki ludzi – będą mieć nieco łatwiej.
Halę Miziową osiągamy szybciej niż się spodziewałam. Schroniska nawet nie widać, więc porzucając niepotrzebną przerwę lecimy do góry pierwszym z rzędu stokiem narciarskim (za poradą ratowników GOPR). Adam zakłada raczki i sunie w górę jak ratrak, nie zwracając uwagi na zwiększone pochylenie terenu, a ja walczę o wysokość i tempo, podjeżdżając z każdym krokiem. Na szczycie Pilska meldujemy się 2:07h po wyjściu z Rysianki – fantastyczny czas, szczególnie biorąc pod uwagę zimowe warunki. Ta sama trasy wg. mapy zajmuje 3:10h. Na górze przejmujący wiatr i poziomo padający śnieg zmuszają nas do szybkiej dokumentacji fotograficznej i ewakuacji. Jeszcze kilka tygodni i będzie można śmiało rozpocząć sezon skiturowy. Po drodze do schroniska rozpoznajemy kilka osób z Rysianki – Pilsko to chyba najciekawszy cel w okolicy, więc przy nieco lepszej pogodzie musza tu ciągnąć tłumy.
Schronisko na Hali Miziowej nie robi na mnie dobrego wrażenia – wnętrze wygląda jak bar mleczny z epoki PRLu, od ścian obija się echo a budynek zieje pustką. Zgarniam żurek z jajkiem (pycha) i biegniemy dalej. Zejście zaczynamy zielonym szlakiem, po czym schodzimy w las, przecinką leśną prosto do Sopotni. Miejscami jest na tyle stromo, że raczki nie pomagają i trzeba uważnie stawiać kroki. Kierowani z bazy przez 3 osoby jednocześnie (każda o innej opinii) nieomal robimy koło, ale koniec końców dobijamy do naszej przystani. Auto jeszcze stoi (nawet odpala bez problemów), wszyscy są już bezpiecznie na dole, a ja zaczynam tęsknić za górami, stojąc na parkingu pod szlakiem na Rysiankę.