Wraz z nadejściem pierwszych tegorocznych przymrozków przyszła pora na odstawienie motocykla do garażu na zimowy sen. Akumulator naładowany, łańcuch nasmarowany, plastiki umyte i zabezpieczone – dokonało się. Nawet kilka niespodziewanych cieplejszych dni (temperatura sięgnęła nawet 15*!) nie zmusiło mnie do wyjazdu z garażu, więc w ramach oczekiwania na sezon wrzucam wspomnienie z jednego z moich tegorocznych wyjazdów.
Przed Wami: Baba Jaga 2016, 18-21 sierpnia.
Pierwsza edycja Świętokrzyskiego Rajdu Motocyklowego przygotowana została przez kieleckie stowarzyszenie CK Riders i bazowała w ośrodku Ptaszyniec w Bocheńcu, zaledwie kilka kilometrów od zamku w Chęcinach, Jaskini Raj i Tokarni. Jednym z krytycznych momentów przy rejestracji był wybór trasy: Adventure albo Road. Ze względu na moje ciągle niewielkie umiejętności jazdy w terenie wybrałam bezpieczniejsza opcję – już po samym rajdzie mocno tego żałowałam, ponieważ trasa Adv okazała się wyjątkowo lekka i przejezdna dla prawie każdego motocykla. Pierwszy raz zdecydowałam się na udział w tego typu imprezie z opcją noclegową, darując sobie wątpliwa przyjemność wyjazdu bladym świtem z Krakowa i przejechania stukilometrowej trasy, po to aby przejechać kolejne kilometry rajdowej trasy. Dzięki temu już w przeddzień startu 5-osobowa ekipa z mojego domku stanowiła całkiem zgraną drużynę, a jak wiadomo, najlepiej jeździ się w grupie.
Odprawa rozpoczęła się o 8 rano i trwała przez kolejne 2 godziny. W rezultacie każdy wystartował kiedy uznał za stosowne, nie przejmując się małym chaosem organizacyjnym w bazie. Do odhaczenia mamy 9 punktów kontrolnych (plus dojazd do bazy). Na pierwszy ogień idzie Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni, gdzie czeka na nas pierwsze zadanie do wykonania. Aby zasłużyć na pieczątkę i punkty na każdego czeka toczenie rawki lub rzut podkową do celu. Mniejsza kolejka skłania mnie do drugiej opcji – zadanie wydaje się dużo łatwiejsze niż jest w rzeczywistości. 3 podkowy o niesymetrycznym kształcie i różnej wadze do spółki z prawami fizyki dają mi zaledwie połowę maksymalnej ilości punktów. Do Muzeum jeszcze powrócę, więc póki co pozostaje bez opisu.
Opuszczamy Muzeum i lecimy na północ, w kierunku toru samochodowego w Miedzianej Górze, znanego bardziej jako Tor Kielce. Własnie odbywa się zlot pojazdów zabytkowych, więc oprócz wpadających na moment Baba-Jagowych motocykli na terenie znajduje się masa przypadkowych gapiów, przechadzających się między kilkudziesięcioma old-timerami. Część szczęśliwców miała okazję zrobić kilka okrążeń po torze, my niestety przyjeżdżamy już po wysyceniu limitu wjazdów i obchodzimy się smakiem. Szkoda, jeszcze nie miałam okazji popróbować torowych winkli. Może w przyszłym sezonie nadejdzie pora na taką wycieczkę.
40 kilometrów dalej odwiedzamy najbardziej znany dąb w Polsce. Wiek Bartka oceniany jest na ok. 680lat, tym samym ustępując najstarszemu dębowi w Polsce – Bolesławowi – o jakieś 140 wiosen. Prawie 30m wysokości i 10m obwodu pnia jest imponujące, pomimo wrażenia, iż gdyby nie podpory przytrzymujące jego konary, tego drzewa już dawno by tu nie było. Co ciekawe, drogą z parkingu do Bartka poprowadzono przejście dla pieszych – na drodze o mizernym natężeniu ruchu, pewnie jedyne w Polsce przejście do drzewa.
Nasz kolejny punkt – rynek w Nowej Słupi – nie przedstawia żadnej większej wartości turystycznej i widokowej, ale jest okazją na posilenie się. Słynne tutejsze lody kuszą większość uczestników rajdu, co na pewno przełożyło się na niemałe obroty tego dnia i obopólne korzyści. Mi wystarcza woda i cebulak, zgarnięty przy okazji podbijania pieczątki w pobliskim sklepie.
W drodze ku kolejnemu punktowi rajdu zmieniamy trasę na dłuższą, za to bardziej widokową. Spory kawałek pokonujemy lasem, po zaskakująco dobrym asfalcie. W międzyczasie nasza grupa nieco się rozwinęła i liczy już 10 maszyn. Wyskakując na drogę krajową przesuwam się dalej na początek kolumny, zaraz za przewodnikiem, jednocześnie chyba motywując go do podkręcenia tempa. Lecimy z „prawie” przepisowa szybkością, niczym wicher, zostawiając ogon w tyle – na czole została nas czwórka. Idealna temperatura, przesuwające się niespiesznie białe obłoczki i pełne słońce, dookoła otwarta przestrzeń pól uprawnych i lasów – mogłabym tak jechać długie godziny, więc kolejny punkt kontrolny przychodzi stanowczo za szybko. Wita nas XVII-wieczny zamek Krzyżtopór. Z zewnątrz wygląda nieco biednie – oglądając go w internetach miałam wrażenie jego ogromu, ale przede wszystkim odseparowania od cywilizacji, podczas gdy w rzeczywistości kilka metrów od zamkowych murów stoją zabudowania. Temperatura powietrza sięgnęła zenitu (a motocyklowe ciuchy są słabo przewiewne), więc prawie biegiem rzucamy się do bramy – zamkowe mury świetnie ochładzają atmosferę. Krzyżtopór jest praktycznie ruiną – ścianami bez zadaszenia, z gołymi murami, ale za to z otwartymi do zwiedzania piwnicami i różnymi zakamarkami, za co wielki +. Zazwyczaj tego typu atrakcje zwiedza się po wybetonowanej podłodze, z góry ustaloną ścieżką, obwarowaną zakazami wstępu – tutaj zwiedzający ma większą swobodę działania. Niestety nie udało mi się znaleźć żadnych informacji o możliwości nocnego zwiedzania zamku – przy odpowiednim oświetleniu wyglądałby piorunująco.
W tym momencie wspomnę o pakiecie startowym. Oprócz standardowego roadbooka, w zestawie znajduje się książeczka z opisem wszystkich punktów kontrolnych i odległości między nimi oraz mapę całej trasy – trochę nietypowa idea jak na imprezę na orientację. Organizatorzy mieli pewnie swoje powody jej dodania, ale jak dla mnie zabiera trochę magii rajdu. Jadąc w nieznanym kierunku, znając tylko ostateczny cel (tzn. bazę), w każdym momencie odkrywamy coś nowego a każdy punkt kontrolny jest niespodzianką. Wiedząc wszystko z góry jest to bardziej podróżowanie od punktu do punktu i wymaga od kierowcy o wiele mniej zaangażowania i skupienia.
Po 22km docieramy do najbardziej bezsensownego punktu na trasie – Orlenu w Staszowie. Obsługa nie udziela żadnych informacji zakłopotanym motocyklistom i chyba nie do końca wie o co chodzi, ale bez problemu podbija pieczątki w książeczce. Podbić i uciekać – zostały jeszcze 3 punkty do odwiedzenia. O kolejnym z nich słyszę pierwszy raz w życiu – to zespół pałacowy w Kurozwękach. Od samego pałacu (niewielka budowla w różowym kolorze, otoczona tłumem turystów i gości weselnych) ciekawsze są stadnina koni arabskich, mini zoo i hodowla bizonów mieszczące się w okolicy. Na terenie parku można zakupić produkty pochodzące z tych ostatnich, bądź ich wytworów – kabanosy i sery.
Teraz najdłuższy, 50-kilometrowy odcinek trasy do następnej stacji – punktu widokowego na Świętej Katarzynie, na DW 752. Duży plac szybko zapełnia się motocyklistami, grzecznie czekającymi w kolejce do udzielenia odpowiedzi na losowe pytania z zakresu historii motocykli (w tym pojemności silnika poszczególnych modeli) i odebrania zasłużonej pieczątki. Nadarzający się widok sprzyja pamiątkowym zdjęciom, więc nie spieszymy się zanadto, chłonąc ostatnie ciepłe promienie słońca dzisiejszego dnia. Przed nami jeszcze tylko 1 punkt – OSK w Kielcach. Spodziewałam się zgarnięcia pieczątki i szybkiego odjazdu w stronę bazy, ale tłum ludzi na miejscu rozwiał moje obawy. Przed nami 2 zadania egzaminacyjne i to – uwaga! – na pamiętnych dla każdego adepta sztuk tajemnych Suzuki Gladius. Nie wspominam go dobrze z czasów kursu i egzaminów, tak samo jak z tegorocznego doszkalania pod Cracovią, więc tym bardziej nie sprawiło mi większej przyjemności ujrzenie go po raz kolejny. Mały zakres skrętu, żuczkowata sylwetka, konieczność mocnego przechylenia w zakrętach – zwyczajnie mi nie leży. Gdy przyszła moja kolej spodziewałam się szybkiego zakończenia prób, ale ku mojemu zdziwieniu poszło całkiem nieźle. Ósemka z podparciem, ale wąski slalom, który sprawił mi tyle problemów podczas egzaminów, wyszedł bezbłędnie. Przepełniona dumą udałam się z moją radosną drużyną ku zachodzącemu słońcu – tj. w stronę Ptaszyńca. Dojechaliśmy do celu już po limicie czasowym, ale ogromne kolejki na ostatnim punkcie mocno przytrzymały wielu uczestników.
Na koniec łyżka dziegciu, czyli garść krytyki:
- Zestaw startowy – jeśli to impreza na orientację to wystarczy roadbook, po co zabijać zabawę podawaniem całej trasy z góry.
- Chaos na odprawie. Nie do końca było wiadomo co ze sobą zrobić – stać, jechać czy jeszcze odmeldowywać się?
- Punkty kontrolne typu rynek w Nowej Słupi czy stacja paliw.
- Płatne wstępy na trasie (przykład: Krzyżtopór). Jeśli nie udało się ustalić z zarządcami atrakcji darmowego wejścia dla uczestników rajdu – nie ma problemu, ale należało poinformować o tym uczestników, chociażby w kontekście konieczności zabrania gotówki.
- Zadania kontrolne w OSK w Kielcach generowały duże kolejki. Ustawienie tego typu punktu jako ostatni na trasie to słaby pomysł – strata czasowa nie do odrobienia.
- (Zasłyszana opinia) Trasa Adventure – praktycznie nie różniła się od asfaltowej, nieliczne szutry to za mało na taką nazwę. Warto pokusić się o coś bardziej wymagającego i 'adventure’ na potrzeby przyszłych edycji.
No i plusy, żeby nie było, że tylko narzekam ;)
- Bardzo przyjemny ośrodek bazowy – cisza i spokój, dookoła tylko lasy. Czułam się bezpiecznie zostawiając tam motocykl. Do tego dobre jedzenie!
- Całkiem ciekawa trasa – dużo otwartej przestrzeni i długich przelotów, pozwalało rozwinąć skrzydła i wyjeździć się.
- Różnorodne punkty kontrolne – szkoda tylko, że nie było więcej mało znanych perełek regionu.
Udział w imprezie z noclegiem (2 noce) i pakietem startowym kosztował mnie 80zł. Baba-Jaga jest dopiero w powijakach i uczy się życia, mam jednak nadzieję, że kolejna edycja dojrzeje i poprawi swoje błędy. I dorośnie do rajdowej koszulki ;)
Kolejny ranek upłynął leniwie – nikt nie spieszył się z powrotem do domu, starając się odsunąć ten przykry moment jak najdalej w czasie. W mocno okrojonej grupie zrobiliśmy szybki przelot po okolicy, zakończony w Tokarni. Muzeum Wsi Kieleckiej, bo o nim mowa, powstało w 1976r. Na jego terenie znajduje się kościół z dzwonnicą, szopa, kilka dworków i liczne wiejskie chaty, wszystko z oryginalnym (a przynajmniej takie udającym) wyposażeniem ze swoich czasów. Tego dnia odbywał się także piknik motoryzacyjny, z szerokim wachlarzem motocykli, samochodów i pojazdów militarnych, stoiskiem BMW, koncertem szantowym i zabawami dla najmłodszych. W całym tym zamieszaniu znalazł się nawet pojazd papieski. Warto pochwalić fakt, że znacząca większość pojazdów dojechała tu o własnych siłach. Zakupiony na jednym z wielu wystawionych tego dnia stoiskach posiłek, zjedzony na trawie w cieniu drzew, doskonale zwieńczył ten weekend. Poznałam fajnych ludzi, z którymi pewnie jeszcze nie raz będzie mi dane przemierzać trasę, trochę lepiej poznałam Świętokrzyskie, o którym nie wiem prawie nic, a co najważniejsze – dobrze wypoczęłam. Może skuszę się na drugą edycję?