Co można robić w Tatrach zimą, jak wygląda Dolina Białej Wody i o co w ogóle chodzi z tym całym dziabaniem.

Pierwszy długi weekend roku spędzam tak jak najbardziej lubię – w terenie. Pozbierawszy się o nieprzyzwoicie wczesnej porze ominęłyśmy tłumy podążających na Podhale wczasowiczów i w całkiem zgrabnym czasie 2 godzin dotarłyśmy na parking na Łysej Polanie. Pierwsze otwarcie drzwi auta rozwiało nasze wszelkie złudzenia – zapowiadana od kilku dni fala mrozów dotarła na czas. Spojrzenie na wyświetlacz w aucie dodatkowo upewniło mnie, że jest zimno: -24*. I oto stoję ja, marznąc na środku parkingu po słowackiej stronie Tatr, gorliwie podskakując, byle tylko choć trochę się rozgrzać, czekając na pierwsze spotkanie z lodospadem. Jeszcze kilka miesięcy temu myśl o kolejnych zimowych doświadczeniach była zaledwie planem na kolejne lata, nie zapowiadając tak szybkiego ich ziszczenia – do czasu, aż natrafiła się okazja, którą to przyjęłam bez cienia wątpliwości. Zapowiada się interesujący weekend.

Naszym celem jest Dolina Białej Wody. 10-kilometrowa dolina przypomina nieszczęsny szlak do Morskiego Oka – długi marsz po płaskim, w otoczeniu zalotnie spoglądających sponad lasu wierzchołków gór. O ile latem staram się omijać tego typu deptaki, to zimą BW stanowi piękny cel dla spragnionych wrażeń i żądnych przygody wspinaczy. Zebranie naszej radosnej ekipy z instruktorem na czele zajęło nam nieco ponad godzinę. Szybki marsz wgłąb doliny pozwala na rozgrzanie organizmu, dodatkowo wspieranego podejściem z ciężkim plecakiem z ciepłymi ubraniami, śrubami lodowymi, dziabkami, hakami i masą różnego ustrojstwa. Po 40 minutach docieramy pod czoło naszego pierwszego wyzwania.

Ukryty Lód, jak sama nazwa wskazuje, kryje się między krzakami, w ustronnym zakątku doliny, zupełnie niewidoczny dla nieświadomego jego obecności wędrowca. Rozwieszone w błyskawicznym tempie na 20-metrowej lodowej ścianie (mniej lub bardziej pionowej) 2 wędki czekają na pierwszego śmiałka. Moje pierwsze podejście kończy się katastrofą – po kilku przewspinanych metrach tracę czucie w odmarzających dłoniach i zarządzam haniebny odwrót. 2 pary cienkich rękawiczek lądują na dnie plecaka, wymienione na cięższy kaliber ze wsparciem ogrzewaczy chemicznych. Po 10 minutach powracania do siebie robię drugie podejście. Dzięki 2 wieczorom spędzonym na budowaniu podstaw teoretycznych do wspinania lodowego operowanie dziabami i stawanie w rakach nie sprawia mi większych problemów. Zasada jest prosta: piąć się do góry metodą małych kroczków, dobrze obciążając raki ku pięcie, utrzymując kontakt z lodem po obrysie trójkąta, dziabki wbijać pewnie, ale nie ściskając ich więcej niż potrzebne do utrzymania pionu. Brzmi prosto, prawda?

Po kilku kolejkach opuszczamy ukryty zakątek i atakujemy Mrozekov Lad. Długi na 60m kawał pięknego lodu przykuwa uwagę już z poziomu doliny. Jego popularność widać i tego dnia – mimo siarczystego mrozu na i pod lodospadem działa kilka zespołów, z nami włącznie. Pierwszy próg, mocno zmrożony, pada bez problemów.  Kilkumetrowe połogie podejście prowadzi pod prawie pionową ściankę, stanowiącą pierwszy wyciąg Mrozekova. Operujące słońce znacząco uprzyjemnia nam zabawę – lód jest plastyczny i dosyć miękki, do tego przyjemnie grzeje w plecy. Dziabki gładko wbijają się w lodową skorupkę a raki dają pewne podparcie, nawet dla niepewnego wspinacza. Wędkujemy tylko pierwszy wyciąg – po drodze fakultatywnie wykręcam śrubę, zostawioną przez poprzedni zespół, wisząc na przybloku na jednej dziabce. Wykręcanie to pestka, ale wkręcenie na prowadzeniu? Bez odpowiedniej siły (i dużej wiary we własne możliwości) niewykonalne.

Słońce powoli chyli się ku zachodowi gdy podchodzimy pod deser tego wieczoru – Adin Usmev, czyli Uśmiech Ady. 2 ładnie wylane prożki lodowe – przechodzone już dzisiaj na tyle, że mamy gotowe stopnie – po czym kruchy połogi spacer pod stanowisko. Krótko i bezboleśnie.

 

Dzień drugi. Wstajemy wcześnie, aby ma spokojnie dojechać do Łysej Polany i zdobyć dobre miejsce pod ścianą. Ciągle trzymający mróz mrozi krew w żyłach i odbiera radość życia. Wykupujemy wszystkie (słownie: cztery) rogaliki czekoladowe na ciepło na stacji paliw i ruszamy w drogę. Pokonujemy 800 metrów, po czym pokonuje nas niemalże płaska górka – samochód staje na środku wzniesienia, w szczycie zakrętu i nie ma ochoty ruszyć dalej. Opuszczamy tonący okręt zostawiając Kubę samego na wzburzonym morzu, w pocie walki. Baba z wozu – koniom lżej po raz kolejny okazuje się ponadczasową prawdą i auto rusza na tyle, aby nawrócić na szczycie wzniesienia i powrócić do bazy. Przesiadamy się w drugie i z nadzieją w sercu ruszamy na lody, po czym po raz kolejny przegrywamy życie w tym samym miejscu. Któż mógł przewidzieć, że silniki diesla niespecjalnie dobrze współpracują z użytkownikiem w niskich temperaturach? Trzecia zmiana auta pozwala nam na rozsądne poruszanie się po mieście, ale z dzisiejszego wspinania nici – straciliśmy zbyt wiele czasu. Wracamy do domku – następuje przegrupowanie, rozładowanie i zmiana rynsztunku, po czym wymarsz w stronę TPN. Obfite opady śniegu i bliskość do Kuźnic pozwalają na wyjście z foki już spod domku. Tęgie mrozy nie przestraszyły turystów – od Kuźnic aż do Hotelu na Kalatówkach towarzyszą nam grupki pieszych. Schodząc na szlak narciarski opuszczamy tłumy ludzi i wędrujemy już we dwójkę. Warunki są wyborne – słońce operuje wysoko na bezchmurnym niebie, drzewa uginają się pod ciężarem śniegu a puch na poboczach kusi by zboczyć ze szlaku. W obrębie lasu zastygłe zimne powietrze mrozi oddech i pod schronisko na Hali Kondratowej docieramy dokładnie oszronieni.

Niewielki budynek jest szczelnie wypchany ludźmi, ale udaje nam się upolować 2 miejsca poza obszarem działania przeciągu i trochę ogrzać. Przyjemnym zjazdem i grzanym piwem zamykamy 9-kilometrowa turę.

 

Dzień trzeci. Nauczeni doświadczeniem dnia powszedniego wstajemy na tyle wcześnie, aby na spokojnie spakować się, rozgrzać auta i z zapasem czasu dotrzeć do Białej Wody. Wszystko gra do momentu odpalenia aut. Pierwsze nie chce uruchomić silnika, tracąc na mocy z każdą kolejna próbą odpalenia; drugie odpala i znienacka gaśnie po kilku minutach rozgrzewania. Mając zapas czasu wzywamy taksówkę z kablami rozruchowymi, co okazuje się najdroższą atrakcją tego wyjazdu. Stefan, który zyskał swe imię dnia poprzedniego, podczas głaskania i błagania o współpracę w dowiezieniu nas na parking, odpala za drugą próbą i powoli dochodzi do ładu, podczas gdy trwa bezowocna walka o wskrzeszenie auta Kuby, które ostatecznie pozostaje na parkingu kilka dni dłużej. Człowiek uczy się całe życie – po tym wyjeździe pozostała mi nowa lista zakupów, nie tylko tych szpejowych.

Docierając na parking na Łysej Polanie jesteśmy już na tyle zorganizowani, że tylko wyciągamy plecaki i ruszamy w drogę. Zerknięciem oka dostrzegam 1 zespół na mijanym Mrozekovie. Mijamy go i kontynuujemy wędrówkę dolina przez kolejne 10 minut, po czym wkraczamy w las. Najdłuższe do tej pory podejście nagradza nam widok Kaskad – prawie 100 metrów 3-wyciągowego przyjemnego wspinania po lodowych balkonach z widokiem na rozległą dolinę i okoliczne szczyty.

Na lodospadzie działają już 2 zespoły, kolejne 2 podchodzą chwilę po nas. Podobnie jak pierwszego dnia rzucamy wędki i szybkimi zmianami pokonujemy jak największą ilość metrów. Z każdą godziną robi się coraz cieplej, więc wspinanie to sama przyjemność. W styczniu każdego dnia mamy do wykorzystanie zaledwie 7 godzin słońca, więc ledwo mieścimy się w czasie z wkręcaniem śrub lodowych, kręceniem Abałakova i budowaniem stanowiska. Naukę wspinania w lodzie porównać można do kursu skałkowego – wszystkiego uczymy się od nowa, od pewnego poruszania do zakładania asekuracji i prowadzenia drogi. Przeznaczone na to 2 dni nie pozwalają nam niestety na próby prowadzenia, chociaż wszyscy na to głęboko liczyliśmy – na taki kurs warto byłoby poświęcić 5 do 7 dni. Na pocieszenie pozostaje nam lista łatwych lodospadów i terenów do ćwiczeń – do części z nich można podejść na skiturach, więc łącząc przyjemne z pożytecznym (pomijając znaczenie tych słów dla standardowego Kowalskiego, który uzna tego typu aktywności za wariactwo i igranie z życiem) możemy powoli nabierać biegłości w lodzie.

2 dzień wspinania minął stanowczo zbyt szybko i już dojeżdżając do Krakowa (wyjazd z doliny również odbył się z przygodami natury motoryzacyjnej i głaskaniem Stefana z prośbą o dobra posługę) wracałam myślą do lodów z Białej Wody. Pocieszenie nadeszło 2 dni później – Kadzielnia wylana i gotowa do wspinania. Chyba złapaliśmy bakcyla. Już wkrótce!