Optymistyczne doniesienia o warunkach śniegowych w Bieszczadach nie pozostawiły nam wyboru. 80cm świeżego, zmrożonego puchu w ciągu kilku dni – okazja, jaka nie trafiła się od dobrych kilku lat kazała nam się spakować i podążyć na południe. Białe drogi pojawiły się już w Tarnowie. Z każdym kilometrem biel krajobrazu przybierała na sile i wyrastała coraz wyżej ponad poziom maski samochodu, tylko upewniając nas w przekonaniu, że ten weekend należy do nas.
6 godzin później zjawiliśmy się Pod Wysoka Połoniną. Zaprzyjaźniony ośrodek już od kilku lat otwiera swoje progi dla Rzeszowskiego i Krakowskiego Klubu Wysokogórskiego, tak jak i przy tej okazji – drugi tydzień z rzędu zebrała się spora delegacja (12 osób!), ukierunkowana na rozjeżdżenie każdego nietkniętego kawałka śniegu. W pobliżu schroniska biegną dwa szlaki turystyczne oznakowane kolorem żółtym: na Przełęcz Mieczysława Orłowicza do węzła szlaków turystycznych oraz na Jawornik, Paprotną, Rabią Skałę i dalej na Pasmo Graniczne. Wybieramy drugą opcję, startujący zaraz obok schroniska szlak na Jawornik. Pierwsze kilkaset metrów biegnie drogą publiczna i dojazdową do zabudowań, rozlicznie dosyć rozjeżdżaną przez szalejące w pobliżu skutery śnieżne. Gdy zbliżamy się do granicy lasu zaczyna padać śnieg. Solidne pokłady białego puchu leżące dookoła, zwisające z drzew i osiadające na ramionach każdego, kto choćby na chwilę zatrzyma się w miejscu dają nadzieję na solidny, miękki zjazd. Lekkimi zakosami dochodzimy na poziom 1000m n.p.m. Podejście jest szybkie i przyjemne, aż do wejścia na grań, gdzie teren się mocno wypłaszcza.
Zaczynamy zjazd – trwający całe 30m deniwelacji. Ilość puchu przerasta nasze wyobrażenia i szerokość nart, zmuszając nas do wycofu. Przepinam się do podejścia i po kilkunastu metrach, przy większym nachyleniu stoku, tracę stabilne podłoże – obklejona śniegiem foka nie trzyma kleju i spada z narty przy każdym kroku. Nakleić jej się nie da, naciągnięcie nie pomaga, podpięcie rzepem wokół dziobów również. Z opresji wybawia mnie męska ręka, naciągając fokę niemalże do granic niemożliwego – sądziłam, że naciągnęłam ja wystarczająco, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto pokaże, że da się przesunąć granice (do tego stopnia, że kolejne założenie fok przez mnie było niemożliwe i musiałam je poluźnić). Po powrocie na grań poruszamy się szlakiem – robi się późno, nie ma dość czasu na kopanie się w śniegu przy eksperymentowaniu. Zjazd jest przyjemny – założony ślad prowadzi nas prosto do celu a pokładu puchu po boku pozwalają się wyszaleć. Wyszła nam ładna pętelka. W schronisku jesteśmy już po zmroku.
[sgpx gpx=”/wp-content/uploads/gpx/2017.01.14_jawornik.gpx”]
Drugi dzień do ostatniej chwili stoi pod znakiem zapytania. Tegoroczne obfite opady uniemożliwiają wyjazd na szlaki, o czym zdążyliśmy się przekonać dzień wcześniej, o mało co nie przedłużając swojego weekendu ze spalonym sprzęgłem. Szalejące w okolicy pługi dają cień nadziei na powodzenie naszej ekspedycji, więc wyruszamy. Dojeżdżając na Przełęcz Wyżniańską przypominam sobie znajome serpentyny – to przecież część Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, byłam tutaj zaledwie kilka miesięcy temu na I Rajdzie Bieszczadzkim. Parkujemy samochód na poboczu, całym bokiem przytulając się do metrowej zaspy. Śniegu jeszcze więcej niż wczoraj, pogoda niesamowita, a my w bojowych nastrojach. Bacówka PTTK pod Małą Rawka wita nas szczekaniem lokalnych psów. Ślad jest już założony i dodatkowo przecierany przez szybszą, męską część naszej grupy. Na trasie znajdujemy zaledwie kilka zakosów. Mamy dobre tempo marszu, ale uważnie rozglądamy się za miejscami do zjazdu – spod śniegu ledwie wystają przyszlakowe płotki. Przejazd po takiej niespodziance – albo co gorsza, nagłe zatrzymanie – może skończyć się dramatycznie.
Skąpana w słońcu kopuła szczytowa Małej Rawki otwiera widok na cała okolicę. Mimo naszych obaw, zjazd zaczynamy na samym szczycie. Gruba warstwa śniegu jest idealnie zmrożona, lekka i puszysta – łatwo poddaje się narcie i daje sobą manipulować jak tylko fantazja nam pozwala. Wystarczy przysiąść na tyłach a samoczynnie hamujemy. Kończymy zjazd zatrważająco blisko krwiożerczych płotków, przepinamy się i wracamy na górę. Drugi zjazd ciągniemy bardziej na prawo, po dziewiczym śniegu, okrążając Bacówkę. Ekipa podzieliła się na damską i męską część wycieczki – szaleńczy zjazd w świetle fleszy kontra radość z każdego zakrętu.
Po wyszaleniu się pora na nagrodę – naleśniki! Z jagodami i kwaśną śmietaną – klasyka gatunku w Bacówce pod Małą Rawką.
[sgpx gpx=”/wp-content/uploads/gpx/2017.01.15_mala_rawka.gpx”]
Ostatnim punktem wieczoru jest Połonina Caryńska. Tym razem kameralnie, w dwójkę. zmęczenie powoli daje się we znaki, ale nie zawraca się tak łatwo z raz obranej ścieżki. Ostre podejście w lesie daje nam popalić – foki obsuwają się na wyślizganym śladzie i kilka razy ląduję na śniegu. Ostatnie metry daję za wygraną i wnoszę narty, oszczędzając sobie dobre kilkanaście minut walki. Na ostatniej prostej załamuje się pogoda – zrywa się wiatr a ciemne chmury przesłaniają niebo. Na szczycie nie spędzamy ani chwili dłużej niż to konieczne, ekspresowo przepinając narty – pozwalam sobie na zaledwie kilka zdjęć. Widoków i tak nie ma, pozostaje tylko droga w dół. Całe zbocze pokrywa chrupka lodowo-śniegowa skorupka, zapadająca się w niespodziewanych miejscach. Dzięki temu kilka razy wpadam w dziurę, zaplątując w borówki, z których ledwo mogę się wygrzebać. Zaledwie kilka dni później całe zbocze osuwa się deską w lawinie.
Zjeżdżam jak paralityk, z uczuciem bycia bacznie obserwowaną przez oczekujące na dole towarzystwo. Granice lasu witam z ulgą – mimo gęstego lasu i konieczności robienia gęstych skrętów kopny śnieg pomaga odpocząć zmęczonym nogom. Ostatni odcinek po otwartym terenie jadę na wprost, nawet nie bawiąc się w zakręty – w razie czego gdzieś na pewno wyhamuję.
Na sam koniec dnia ostatnia niespodzianka – warsztaty praktyczne z zastosowania czekana do oczyszczenia z lodu zamrożonych kół. Wszystkich czterech.