WinterCamp – największy obóz zimowy w tej części świata od 8 lat przyciąga tłumy spragnionych wrażeń i obcowania z prawdziwą zimą. 2 noce pod namiotem wśród ciszy Gorców, za dnia szkolenia i imprezy integracyjne. Podobnie jak w ubiegłym, tak i w tym roku zorganizowane zostały 2 edycje biwaku, w tym nowość – WinterCamp Family, dla rodziców dosć odważnych, aby zabrać ze sobą swoje pociechy. W tym roku i ja sprawdziłam co tam się w ogóle wyprawia :)
Zapisy na WinterCamp zaczynają się dobre kilka miesięcy wcześniej. Przy wypełnianiu formularza z góry decydujemy, w jakich warsztatach chcemy wziąć udział. Do wyboru są szkolenia: terenowe, sprzętowe, skiturowe, medyczne i lawinowe. W każdym z tych tematów mam już wiedzę wykraczającą poza poziom początkującego, więc wybieram 3 najbardziej odpowiadające moim zainteresowaniom. Kilka dni przed wyjazdem, razem z najważniejszymi wiadomościami organizacyjnymi i listą potrzebnego sprzętu pojawia się możliwość wymiany dowolnego z tematów na warsztaty wspinania lodowego, z czego bez zastanowienia korzystam.
Pakuję się korzystając z mojej prywatnej listy wyjazdowej, ograniczając ilość zabieranych rzeczy do minimum, a i tak wychodzi 14kg. Ciężko się dziwić – sam namiot waży ponad 4kg, do tego dochodzi waga plecaka, śpiwór, mata, termos, aparat, zapas ubrań i drobniejszy sprzęt.
W Nowym Targu ląduję jeszcze przed 17. Postanowiłam zameldować się już w czwartek, pierwszą noc przespawszy w schronisku, dochodząc do celu na noc najkrótszym, zielonym szlakiem. Plan podejścia na skiturach i szybkiego zjazdu w niedzielę nie wypalił – warunki są słabe, za mało śniegu, a tam gdzie jest, to zlodowacony i wyślizgany. Startuję przy słońcu chylącym się już za horyzontem, ale przez 1/3 drogi mam jasno. Waga plecaka okazuje się mniej straszna niż przewidywałam – nie wydaje się wiele cięższy niż standardowy sprzęt na jednodniowe zimowe wyrypy w Tatrach, tylko gabaryty poważniejsze. Na szlaku absolutne pustki. Dopiero na wysokości ołtarza polowego na polanie Brożek wyprzedzam dwójkę turystów, zmierzających na tą samą imprezę. Gdy zapada ciemność dookoła widać tylko gwiazdy i światła miast w dolinie. Czołówkę wyciągam dopiero na Bukowinie Waksmundzkiej, gdy wyślizgany szlak zaczyna miejscami mocniej piąć się w górę. Na polanie Wisielakówka, na środku szlaku witają mnie odbijające się w świetle latarki ślepia. Od tej pory mam towarzysza wędrówki – pies drepcze 10 metrów przede mną i co chwilę przystaje aby sprawdzić, czy na pewno idę za nim i wszystko jest w porządku. Wnioskując po znajomości drogi wzięłam go za psa schroniskowego – kilka godzin później okazało się, że podążał za inna parą turystów aż z miasta, a kolejne 2 dni spędził na szczycie Turbacza. 1h:47min podejścia, dobry czas – oczywiście mój, nie czworonoga.
Wstaję wcześniej, aby na spokojnie dobrać się do łopaty i rozbić namiot. Warunki są interesujące – stawiając nogę na zlodowaconej powierzchni w jednym miejscu, drugą zapadam się po kolano w sypkim cukrze. Wykopanie platformy i zasypywanie dziur, które sama stworzyłam zajmuje mi 20 minut. Sam namiot rozkładam szybko – robiłam to już wielokrotnie, a jego sprytna konstrukcja znacząco ułatwia mi zadanie. W każdą kolejną godziną osada się rozwija, a wolne przestrzenie placu nikną w oczach. Docelowo w tej edycji WinterCampu bierze udział 120 osób. Na oko wyliczam jakieś 40 namiotów, od dużej ilości samotników (jak ja), po wieloosobowe bazowe namioto-pałace.
Rozbijanie bazy urozmaica pokaz psów lawinowych pod opieką ratowników Grupy Podhalańskiej GOPR. Gdy jeden z nich pracuje pozostałe wyją i niesfornie kręcą się na smyczy, garnąc się do pracy. Na symulowanym lawinisku zakopano 2 osoby, czekające na ratunek. Psy nie są nastawione na pomoc ludziom ani nie o to chodzi w ich poszukiwaniach – po każdym poprawnym wskazaniu dostają zabawkę, która jest jedynym ich celem. Stąd też dziwić może widok psa lawinowego, który nieustannie obszczekuje ofiarę, nawet po jej wykopaniu, domagając się nagrody, a milknąc dopiero po nadejściu jego opiekuna. Stąd też potrzeba całkowitego poświęcenia pracy z psem jego opiekuna-właściciela, który musi znać sposób pracy i każdą reakcję swojego towarzysza.
Oficjalne otwarcie imprezy odbywa się o 13, po czym zaczyna się pierwszy (z 3) blok szkoleń. Na pierwszy ogień idzie warsztat terenowy. Wykład prowadzi m.in. Janusz Gołąb, gość specjalny tegorocznej edycji biwaku. Wychodząc w teren dzielimy się na 2 grupy: jedna usypuje hałdę ze śniegu, druga zaczyna ćwiczenia z obsługi raków i czekanów. Drugą część już dobrze znam, więc rozgrzewam się przy machaniu łopatą nad tworem, który kolejnego wieczoru zmieni się w imponującej wielkości 2-poziomową jamę śnieżną, gotową pomieścić wygodnie 6 osób.
Po obiedzie biorę udział w tajnym, niespodziewanym wykładzie o puchu, który okazuje się hitem tego wyjazdu. 2 godziny rozmów o rodzajach i parametrach puchu, tkanin, śpiworach, kurtkach, hydrofobowości i normach testowania mija ekspresowo – mogłabym słuchać tego jeszcze długie godziny, ale czas nas goni. Nasz prelegent, Wojtek, prezentuje nam swoje najnowsze dzieło, hit tegorocznych targów ISPO Munich 2017, czyli najcieplejszy śpiwór świata. Pajak Radical H16 osiągnął imponujący wynik -73* temp. limit, co przy swojej wadze – zaledwie 1.5kg – robi niesamowite wrażenie. Śpiworek jest leciutki, ale dopracowany w każdym calu. Dla chcących sprawić sobie taką przyjemność informuję o cenie – 1000EUR.
Kolejnym punktem wieczornej integracji są zawody table-boulderowe. Na czym to polega? Należy pokonać przewieszony boulder w postaci solidnego drewnianego stołu, zaczynając siedząc na nim, przechodząc pod blatem, aby wylądować w pozycji wyjściowej. Należy przy tym pamiętać, aby nie korzystać z krótkich krawędzi blatu ani nie dotknąć ziemi nawet palcem. Wydaje się banalnie proste, ale takie haczenie pięty i silne mięśnie brzucha są tu koniecznie. Wersja finałowa jest jego nieco rozszerzoną wersją – do stołu dostawiony zostaje drugi, pod kątem 90*, do jego krótszego boku. Wychodząc z pierwszego bouldera nie wchodzimy na blat tylko obracamy się głową o 180* i trawersujemy bok stołu, aby przejść pod drugim blatem i dopiero tam wyczołgać się na górę. Warte do wypróbowania przy kolejnej okazji!
Każdy biwakowy wieczór poświęcony jest slajdowiskom z wyjazdów – uczestników, gości-podróżników i sponsorów. Trafiają się lepsze i gorsze, ale z każdego coś wyciągam – obiecuję sobie, że koniecznie odwiedzę Kirgistan, czy upewniam się o mojej niechęci do wyjazdów zorganizowanych. Impreza kończy się o 23. Na ostatnią chwilę trafiła mi się współlokatorka, której namiot przemókł już przy rozbijaniu – kilkuletni 3-sezonowy Alpnius nie wytrzymał napięcia i puścił wodę przez podłogę. Na tego typu wyjazdu pewność swojego sprzętu to podstawa, warto sprawdzić wszystko dwukrotnie.
To pierwszy test mojego nowego zakupu – puchowy śpiwór imponującej wielkości poprzedniego wieczoru stworzył mi ścianę oddzielająca moje łóżko od świata zewnętrznego a teraz zajmuje pół namiotu. Żałuję tylko, że mróz jest lekki – chciałam przekonać się jak wytrzyma w temperaturze zbliżonej do jego możliwości, a tu klops (w tym miejscu pewnie wielu rozsądnych ludzi postukałoby się w głowę z wyrzutem). W nocy przewracam się wielokrotnie z boku na bok, jednak nie z powodu zimna, a wbijającej mi się w łopatkę grudki śniegu pod matą. Śpiwór zdał egzamin z wyróżnieniem, moja platforma – niekoniecznie.
Kolejny dzień to kolejne warsztaty. Najpierw skiturowe – wycieczka z elementami technicznymi dla początkujących – wystarczy umiejętność jazdy na nartach, sprzęt dla każdego uczestnika został przygotowany na miejscu. Od czwartku pada śnieg, Turbacz pokrywa się warstwą świeżego puchu, a ja myślę o swoich nartach leżących w samochodowym boxie. Widok ciężkich wiązań szynowych (po przesiadce na wiązania kłowe nie ma powrotu!) i perspektywa wykonania zaledwie jednego czy dwóch krótkich zjazdów podczas całej wycieczki nie przekonuje mnie, więc cichaczem oddalam się i obchodzę teren z aparatem w dłoni (to test także dla niego).
Kolejny punkt programu to wspinaczka lodowa z Michałem Królem. Wylewany od dwóch tygodni na ustawionej obok schroniska pochyłej ściance lód nie jest może imponujący – ma zaledwie 4 metry wysokości – ale wystarcza na stawianie swoich pierwszych kroków dla adeptów sztuk tajemnych. Petzl, jeden z głównych sponsorów WinterCampu, zadbał o wyposażenie uczestników. Każdy otrzymuje raki, uprząż, kask i dziaby – 4 precjoza niezbędne do zimowej walki z pionem. Pierwsze próby ukazują standardowe błędy – palce ustawiane poniżej pięty, za słabe obciążanie raków i słabe zabijanie dziaby. Z każdą kolejną idzie coraz lepiej, a i ćwiczenia stają się ciekawsze. Ćwiczenia z jedną dziabą czy bez ich udziału pozwala na lepsze poznanie sprzętu, techniki i oczywiście swoich słabości. Jedynie stan lodu pozostawia wiele do życzenia – moja grupa okupuje go jako ostatnia z 3, nie mówiąc już o uczestnikach zawodów, jakie odbyły się tu zaledwie chwilę wcześniej. Wyszarpane całe połacie i wykute gotowe stopnie nie zostawiają wielkiego pola do wyobraźni i ćwiczeń z prawdziwym żywiołem.
Sobotni, długi wieczór integracyjny jest bogaty w atrakcje – ognisko, zawody w podciąganiu lub przybloku na dziabach na belce za schroniskiem, koncert około-punkowej kapeli Michała Króla (który obnaża nam swój kolejny talent, dając najwyżej położony koncert w Polsce – zapewniam, że zobaczyć Janusza Gołębia w pogo to nie byle co!) i kolejne slajdowiska. Ostatni WinterCampowy wieczór mija szybko, szczególnie spędzony w dobrym towarzystwie (w tym momencie gorąco pozdrawiam ekipę ze Śląska!).
Ostatni obozowy ranek zaczyna się wcześnie, ale mija leniwie – w tym momencie każdy zdaje sobie sprawę z rychłego zejścia w doliny i powrotu do codziennych obowiązków, więc nikomu nie jest spieszno z opuszczeniem Turbacza. Pakuję plecak, zostawiając na koniec złożenie namiotu i udaję się na śniadanie i biwakowe ciasto. Na koniec imprezy zaplanowano grę terenową, ale zamiast tego spędzam czas na rozmowie przy herbacie. Zwijamy namiot przed oficjalnym zakończeniem imprezy, dzięki czemu stajemy się gwiazdami TVNu, występując w roli bardzo fotogenicznego tła dla prowadzącego relację na żywo z obozowiska reportera.
Pamiątkowe zdjęcia, certyfikaty z potwierdzeniem udziału, ostatnie przepaki, pożegnania i uściski – w takiej atmosferze kończy się pierwsza edycja WinterCamp 2017. 3 dni spędzone w zimowej scenerii Gorców minęły szybko – jak to w górach bywa, stanowczo za szybko.
2-dniowe opady śniegu towarzyszące WinterCampowi zrobiły solidny podkład pod narty. Myśląc o swoim komplecie, czekającym grzecznie przy Długiej Polanie, zbiegam na dół w zawrotnym tempie – 1h:19min.
A teraz – garść podsumowania, czyli moja bardzo subiektywna ocena całości.
Plusy:
+ Miejsce – Schronisko PTTK na Turbaczu jest łatwo dostępne nawet dla niezaprawionych w zimowych bojach piechurów. Trasa biegówkowa z Obidowej to świetny wariant dla narciarzy – i biegaczy i skiturowców, szlak jest dobrze przygotowywany przez cała zimę. Najszybszy szlak – zielony z Nowego Targu – to zaledwie 2h dreptania pod górę i 600m przewyższenia.
+ Wybór szkoleń – dla każdego coś miłego, od zajęć typowo technicznych, po cenne wskazówki na temat przeżycia na biwaku zimą.
+ Wykład o puchu – dla mnie absolutny hit wyjazdu, w wielu aspektach zrównał z ziemią moje dotychczasowe pojecie o temacie produkcji i sprzedaży produktów outdoorowych.
+ Koncert w schronisku – fajna odmiana od typowo górskich tematów.
- Bezpieczeństwo biwaku – każda osoba wchodząca na teren obozu była legitymowana, wiec nie miałam żadnych obaw o bezpieczeństwo pozostawionych tam rzeczy.
Minusy:
– Poziom zaawansowania szkoleń – wszystkie warsztaty zostały przygotowane z myślą o początkujących, więc osoba mająca już doświadczenie w temacie niczego nowego się nie dowie. Z tego względu świadomie rezygnowałam z większości z nich, szukając sobie innego zajęcia.
– Pakiet uczestnika – w cenie pakietu (która wcale nie jest niska) powinien znaleźć się biwakowy buff – dostępny, poza organizatorami, niestety jedynie nielicznym. Koszulka wynagradza sprawę, ale to buff zrobił prawdziwą furorę.
– Harmonogram zajęć – dużo wolnych okienek w ciągu dnia powodowało, że osoby bez swojej paczki zwyczajnie nie miały co ze sobą począć.
– Ognisko – 2 kopki drewna na małej polance między drzewami to stanowczo za mało na pomieszczenie 120 osób. Większość piekła kiełbaskę i uciekała lub zwyczajnie rezygnowała.
– Dostępność łopat – mały minus, ale jednak. Organizatorzy mieli zapewnić kilka łopat do wypożyczenia, ale nie zauważyłam żadnej bez swojego właściciela. Profilaktycznie rozbiłam się przed większością i pożyczyłam od kogoś, ale wiele osób bezproduktywnie czekało na swoją kolej.
Bardzo fajnie się czyta ? ciekawie napisane