Ze Starego Smokowca, przez Hrebeniok i Chatę Zamkowskiego, do Terinki – jak szybko wkroczyć w krainę Tatr Wysokich, z urokami Doliny Małej Zimnej Wody w tle.

Większość tegorocznych zimowych weekendów spędzam w górach, odwiedzając po kolei kolejne tatrzańskie doliny – tym razem padła Mała Zimna Woda. Meldujemy się w Starym Smokowcu już o 7 rano i szybko żałujemy opuszczenia ciepłego auta – temperatura zbliżona do zerowej nie jest problemem, za to niemiłosiernie wiejący wiatr przenika do szpiku kości. Szybko się ubrać i ruszać w góry – najlepszy sposób na rozgrzanie. Mamy szczęście do warunków śniegowych, nienajgorszych jeszcze o tej porze roku – wpinamy się w narty zaledwie 100m od auta i, klucząc z początku pomiędzy wystającymi kamieniami czy wytopionymi kawałki szlaku, powoli wdrapujemy się na Hrebeniok. Słońce wisi jeszcze bardzo nisko i ciągle okrywa odległe pasma górskie kolorową poświatą – daleko na horyzoncie wypatrujemy cień ukraińskich pasm. Mijając górną stację kolejki ściągamy narty i przenosimy je przez wyłożony chodnik, przy okazji badając co znajduje się w postawnych białych namiotach. Plakat na drzwiach wskazuje na lodową kaplicę, którą chciałam zobaczyć kilka miesięcy temu, ale już chyba nie będę mieć ku temu okazji.

Po kilkuset metrach szlak rozwidla się, prowadząc na lewo do doliny Staroleśnej, na prawo zaś, zgodnie z obranym przez nas kierunkiem, do Małej Zimnej Wody. Czerwony szlak szybko trawersuje zbocze, jednostajnie pnąc się w górę, po czym łagodnie wypłaszcza. Zjazdu w drodze powrotnej nie będzie – śniegu pod dostatkiem, ale wąski trakt z wyżłobioną rynną, w której nijak nie idzie wyhamować, daje pole do popisu do lotów w kosówki – sama idea nie sprawia mi żadnej przyjemności.

Chacie Zamkowskiego meldujemy się po 8. Dookoła schroniska i w środku pustki, pomijając dwójkę czy trójkę turystów jesteśmy tu jedynymi gośćmi w zasięgu wzroku. Dostajemy kameralny pokoik – na moje oko 2x2m – i rozrzucamy po podłodze zbędny balast. Połowa zawartości mojego plecaka zostaje w schronisku, będzie się lepiej wędrowało.

Jemy szybkie śniadanie (nie spiesząc się wcale) i ruszamy w górę doliny. Po 15 minutach wychodzimy z lasu i wreszcie możemy pooglądać jakieś widoki – tego dnia czeka nas ich niestety niewiele. Na całej długości trasy założony jest dobry ślad, dodatkowo udreptany butami pieszych, z którego korzystamy przez kolejne 4 dni. Po tym wyjeździe zimową trasę podejścia pod Terinkę znam na pamięć, łącznie z najbardziej optymalną konfiguracją zakosów. W połowie podejścia pogoda się załamuje – niebo okrywają gęste chmury, przewalające się nad 5 Stawów Spiskich i niżej zza okolicznych szczytów. Widoczność spada do 10m, więc słaby zarys schroniska pojawiający się znikąd we mgle jest dla nas nie lada niespodzianką.

Chata Téryego – schronisko-legenda –  też nie przeżywa dzisiaj oblężenia, za to wita nas słowackim skarbem, o smaku pogardzanym przez niektórych jako rzekomo przypominającym lekarstwo – Kofolą. Podczas godzinnego lenistwa nasza grupa powiększa się o kolejne 4 osoby, świeżo przybyłe z odległych rubieży Polski. Chłopaki przypuszczają szybki i nieskuteczny atak na Baranie Sedlo, po czym zjeżdżamy drogą podejścia do Zamki.

Dzień drugi. Wyjścia skiturowe mają to do siebie, że nie ma wstawania o 6 rano – trzeba poczekać na słońce i dobry śnieg, aby o określonej porze, przy najlepszych warunkach znaleźć się na szczycie zjazdu. Nasza 6-osobowa grupa nie ma szans przejść szlakiem niezauważenie, rozwlekając się na imponująca długość, szczególnie na zakosach pod Terinkę (podejście nr 2!). Strategie są różne – pokonanie jak największej wysokości „dzidą” w górę z użyciem harszli, wąskie i strome bądź długie i trawersujące całe zbocze zakosy. Najlepiej spróbować wszystkiego po trochu, chociażby dla wyrobienia własnych preferencji i czystego poznania.

Po krótkim popasie idziemy dalej. W porównaniu z wczorajszą, dzisiejsza aura to marzenie każdego górołaza – błękitne niebo z rzadka przecinają białe obłoczki, a wysoko operujące słońce pokrywa całą dolinę w promieniach. Celem na dziś jest Barania Przełęcz. Omijając ostre podejście od tafli robimy szerokie obejście od lewej, przy podstawie Baranich Rogów. Pod ścianą rozlewają się pozostałości małych lawinek, więc wzmagamy czujność i prewencyjnie zakosujemy w odstępach. Po chwili teren zaczyna piąć się ostro w górę. Gdy harszle przestają spełniać swoja rolę wrzucamy narty na plecy i zakładamy raki. Mimo dużego oblodzenia tempo znacząco wzrasta. Pokonując zlodowaciałą ściankę myślę o swoich dziabkach, które ozdabiają teraz schroniskowy apartament, zamiast pomóc mi w szybkim podejściu.

Na szczycie przełęczy wichura – wokół ciemno i duje, widoków nie ma, ani dookoła ani w dół. Jedyne co nas czeka to nieco zlodowaciały żleb i zjazd do schroniska. Standardowo zjeżdżam na końcu, żeby nie blokować nikogo i walczyć w swoim tempie. Cały żleb, aż do wylotu, obsuwam się na nartach, od jednej krawędzi do drugiej – byłoby łatwiej gdybym chociaż widziała gdzie jadę. Dojeżdżając do schroniska mijamy kilku deskarzy, mozolnie pnących się w górę – ciekawe czy tak lubią, czy jeszcze nie dotarły do nich wieści o splitbordach.

Dzień trzeci. Niewiele różni się od pozostałych, poza tym, że odczuwam fizyczną niemoc już od wyjścia ze schroniska. Kolejne podejście pod Terinkę (trzecie już tego wyjazdu), mimo niesprzyjającej pogody, upływa szybciej niż wcześniej – nawet 2-dniowa aktywna aklimatyzacja poprawia wydolność organizmu, a i dobrze znany szlak szybciej się pokonuje. Huraganowy wiatr i poziomo padający śnieg prawie ściągają mnie z nart, gdy w połowie podejścia dopada mnie „diabełek” – miniaturowa trąba powietrzna. Pierwszy raz spotykam na swojej drodze takie zjawisko.

Mój dzień kończy się na Terince. W czasie gdy reszta grupy pokonuje Czerwoną Ławkę i wkracza w progi Staroleśnej, ja odpoczywam w promieniach słońca. Lenistwo i brak sprężu wzięły górę.

Porankiem dnia czwartego, na samą myśl o ponownym podchodzeniu pod Terinkę odczuwam niechęć i znudzenie. Poranek upływa wyjątkowo leniwie – porównujemy buty i resztę sprzętu, rozwlekamy śniadanie, bez pospiechu pakujemy wszystkie rzeczy do depozytu i wychodzimy o imponującej porze – jest po 10. Nasza 8-osobowa (w międzyczasie dotarły 2 kolejne osoby) dzieli się na pół – część podąża w dół i podchodzi do Staroleśnej, reszta ponownie znanym szlakiem w górę Małej Zimnej Wody. Tym razem skręcamy jeszcze przed zakosami pod Chatę Teryego, w górę Łomnickiego Żlebu. Rozbijam obóz w połowie wysokości i fotografuję resztki dzisiejszego dnia, do czasu gdy trzęsąc się z zimna zarządzam odwrót. Szybka przepinka i w dół – śnieg jest przyjemny, chociaż trafiają się lodowe niespodzianki, skryte pod cienką pokrywa nawianego śniegu. Im niżej tym lepiej – wiatr zrobił swoje i kończę zjazd zakrętami w puchu. Czekając na chłopaków nagrywam najwolniejszy zjazd świata, walcząc o utrzymanie aparatu w ręce.

W schronisku tłumy – spacerowa niedziele zwabia do Chaty Zamkowskiego wielkie rzesze Słowaków, z których co odważniejsi kontynuują wycieczkę aż do Terinki. Takie nasze Morskie Oko.