Klasyczna skiturowa pętelka po Beskidzie Żywieckim – coś dla ducha i coś dla ciała.
Zostawiamy auto przy wejściu na tereny lasu i cofamy się kilkaset metrów, tuż obok schroniska. Podążamy znajomym traktem aż pnącej się ostro w górę przecinki – dokładnie tą sama trasą, która pokonywałam w odwrotnym kierunku zaledwie 2 miesiące temu. Do poziomu 1000m jedynymi pozostałościami po zimie są niknące w oczach kupki śniegu i cieniutka warstwa lodu na podejściu. Gdy tylko osiągamy pułap, na którym warstwa jest wystarczająca do podchodzenia na nartach przyklejamy foki i ściągamy balast, do tej pory przytoczony do plecaków. Początkowe metry pokonujemy ostrożnie, uważając na wystające gdzieniegdzie kamienie i dywan z igliwia, ale z każdym metrem robi się coraz lepiej. Śnieg jest twardy i dobrze trzyma się foki – jedyną trudność stanowi szybko rosnąca wysokość. Po wyjściu na Hale Górową w nagrodę dostajemy krótki, ale niesamowicie przyjemny zjazd – operujące od samego rana słońce (czy wspominałam już, że pogoda jest nieziemska?) wyprodukowało nam cudny podkład. Idzie się coraz lepiej – jest miękko, białego coraz więcej, a szczyt coraz bliżej. Pierwsze ślady ludzkości napotykamy dopiero przy schronisku na Hali Miziowej – na ławkach ani skrawka wolnego miejsca a stoki oblegane przez narciarzy. Nieśmiały plan zaoszczędzenia kilku chwil podejścia i wjechania na kopułę kolejką umiera śmiercią naturalną – kasy znajdują się tylko na dole.
Podchodzimy bokiem trasy zjazdowej i troszeczkę żałujemy, że nie kupiliśmy karnetu – śnieg jest idealnie miękki, łatwo poddający się narcie, a ruch niewielki. Mijamy kilku skiturowców i pieszych, spoglądających zazdrośnie na nasze narty – niezaprzeczalnie mamy lepsze tempo. Kopuła szczytowa Pilska okupowanej jest przez snowkiterów – deskarzy z latawcem. Wygląda fajnie – odpowiednie ustawienie latawca pozwala na wykonywanie skoków i piruetów, a co sprawniejszym – podjechanie pod górę z podmuchem wiatru. Dzisiaj większość stanowią początkujący, ślizgający się po 100m w jedną i w drugą stronę, aż do zmęczenia, które przychodzi szybko – na kite’cie potrzeba sprawnej koordynacji rąk i nóg oraz dużego skupienia. Oglądając to widowisko przepinamy się i zjeżdżamy na słowacka stronę. Pierwsze skręty są toporne – śnieg jest przewiany i twardy, ale z każdym pokonany metrem robi się miękko i puszyście, aż kilkaset metrów dalej zjeżdżamy w czystym (choć dosyć ciężkim) puchu. Robimy nawrotkę w najgorszym możliwym miejscu – dookoła szaleją skutery śnieżne, najwyraźniej upatrzywszy sobie ten stok za najlepsze miejsce na rycie tam i z powrotem do upadłego. Podchodzimy raz jeszcze na szczyt, po czym zjeżdżamy w stronę Hali Miziowej. Kawałek przejechany po wyciągami to czysta poezja – najlepszy śnieg, jaki kiedykolwiek widziałam na stoku. Być może i przyszły weekend spędzę w tych okolicach.
Z Hali Miziowej kierujemy się w stronę Rysianki. Również nartostrada rozjeżdżona została przez skutery. Co jakiś czas kolejny przenika obok nas na pełnej prędkości, nawet nie zwalniając widząc grupkę ludzi. Większość trasy pokonujemy zjazdem – pozostałą część mozolnie snujemy się pod górę. Zmęczenie daje się we znaki, osiągając poziom krytyczny na końcowym podejściu na hale Rysianka. Widok nieodległego schroniska i obietnica pierogów z jagodami trzyma mnie w stałym rytmie marszu, którego nie zmieniam nawet gdy na drodze siada mi pies, bacznie obserwując nasze podejście.
Ze schroniska zjeżdżamy po zachodzie słońca. Zjeżdżamy i przechodzimy – darując sobie wątpliwa przyjemność walki z wąskim i stromym szlakiem ściągamy narty, zakładając je na wypłaszczeniu. Przyjeżdżamy dobre kilkaset metrów, gdy warstwa białego nagle się urywa. Reszta została zwinięta na nowy sezon – pora ustąpić pola wiośnie.
Tymczasem ostatnimi wieczorami rewiduję swój szpej – mierzę, ważę i obmyślam, co by tu zmienić, aby było lepiej i bardziej optymalnie. W międzyczasie z odległej Italii wyruszyła do mnie paczuszka z nowymi butami. Szykuje się zabawa :)