Z Polski, przez Norwegię i Danię na Wschodnie Wybrzeże – krótka historia o podróży na koniec świata.

Lubię wyjazdy nieplanowane. Zazwyczaj wygląda to tak, że gdy na jakiś interesujący kierunek pojawi się okazja cenowa kupuję bilet, pakuję plecak i wyruszam w świat. Tak samo nie planowałam i tego wyjazdu – do czasu, aż dałam się zbałamucić dwojgu znajomych a na skrzynkę mailową przyszło potwierdzenie transakcji. Dokonało się – za 2 miesiące lądujemy na Zachodnim Wybrzeżu USA.

Dolecieć na drugi koniec świata w jak najniższej cenie nie jest łatwo, ale na dobre promocje się nie narzeka. Naszą podróż zaczynamy wcześnie rano na lotnisku Katowice-Pyrzowice, skąd lecimy prosto do Malmo. Kolejny przystanek to stolica Danii – na trasie Malmo-Kopenhaga kursuje kilka firm przewozowych, w tym nawet paru przedsiębiorczych Polaków, więc przedostanie się tam nie stanowi żadnego problemu. W cenie 80zł/osobę z bagażem (sporym, a jakże!) mamy odbiór prosto z terminala i wygodną podróż do centrum miasta. Najbliższą noc spędzamy na lotnisku, na które wcale nie musimy się spieszyć, mamy więc jeszcze dobrych kilka godzin na zwiedzanie.

Kopenhadze można spokojnie poświęcić kilka dni – pod względem liczebności mieszkańców jest sporo mniejsza od Krakowa, ale obfituje w atrakcje turystyczne. Nie mając żadnego planu wędrujemy gdzie nas oko poniesie. Mijając park rozrywki Tivoli (darujemy sobie zwiedzanie) uliczkami miasta kierujemy się ku Nyhavn. Nowy Port, przypominający raczej starą przystań, jest jednym z najbardziej urokliwych fragmentów miasta. Otoczony kolorowymi kamienicami (ze skrytymi w ich wnętrzu restauracjami i kawiarenkami) kanał co chwilę przecinają wycieczkowe tramwaje wodne. Wzdłuż nabrzeża cumują najróżniejsze barki mieszkalne, kutry i jachty. Całość jest niezwykle kolorowa i, pomimo wiecznego gwaru sezonu turystycznego, działa uspokajająco. Kupujemy bilet na jeden z ostatnich kursów tramwaju i zaledwie 15 minut później podziwiamy wybrzeże z tafli wody. Paweł z daleka wzdycha ku mijanej przez łódź Noma – restauracji wyróżnionej dwiema gwiazdkami Michelin i uznawanej za najlepszą na świecie, w której progach miał zasiadać. Niewiele brakło – internetowa kolejka do rezerwacji stolika nie była niestety łaskawa i okazja umknęła sprzed nosa.

Obchodzimy Nyhavn dookoła i kierujemy się nabrzeżem na północ, napotykając na swej drodze Amalienborg. Rezydencja duńskich monarchów i duńskiej rodziny królewskiej wykorzystywana jest głównie w miesiącach zimowych, ale gwardziści u bram sprawiają wrażenie zupełnie niewzruszonych tym faktem. Wokół ośmiokątnego placu z pomnikiem Fryderyka V wybudowano 4 identyczne rokokowe pałace. Przez samo muzeum rocznie przewija się ok 80tys. turystów, nie mówiąc już o przekraczających wewnętrzny plac tłumach, którego ułamek stanowimy i my.

Zmęczeni dwoma podróżami busem, lotem i zwiedzaniem szukamy skrawka zieleni na odpoczynek. Rozbijamy się w pięknych okolicznościach przyrody na trawie wokół cytadeli Kastellet. Obecnie budynki wykorzystuje duńskie wojsko, o czym szybko się przekonujemy – dokonujący obchodu żołnierz łagodnie, acz stanowczo proponuje nam oddalenie się z powierzchni zielonych. Na szczęście niedaleko znajduje się kilka innych parków. Przysiadamy na ławce z jednym z nich i obserwujemy rozgrywkę gry w bule.

Zbieramy się na lotnisko gdy nad Kopenhagą zapada noc a zmęczone oczy zaczynają się same zamykać. Dzisiaj śpimy wygodnie – chłopaki rozbijają się na materacach pod ścianą a ja rozbijam obóz na jednej w dużych okrągłych puf. Za kilka godzin wielki wylot.

Jako ciekawostkę polecam przyjrzeć się (a najlepiej skorzystać!) kopenhaskim rowerom miejskim – wyposażone w GPS wygodne maszyny w niczym nie przypominają smutnych krakowskich połamańców ;)