Rowerowy Szlak Orlich Gniazd, czyli 186km na 2 kółkach w cieniu zamków i warowni.

Od jakiegoś czasu większość moich długich weekendów spędzam wybierając cel podróży dzień lub dwa przed wyjazdem i jadąc na żywioł w  nieznane – dziwnym zrządzeniem losu, czy też zwykłym szczęściem, wszystkie do tej pory uznaję za bardzo udane, nie odczuwając żadnej potrzeby dopinania wszystkiego na ostatni guzik. Tym razem zdecydowało wyzwanie – pokonać 200km rowerem. Pomysł na taki dystans chodził mi po głowie już od dawna, brakowało jednak okazji i determinacji na jego realizację. Trasa wybrana, bilet na pociąg zakupiony, rower nasmarowany i doregulowany, znaleziony przypadkowo nocleg na trasie zaklepany. Jadę przemierzać Jurę!

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd (istnieje tez jego piesza, nieco krótsza odmiana) to blisko 190km szlaku wiodącego śladem 13 perełek Jury od częstochowskiej Jasnej Góry po krakowski Wawel. Jego poetycka nazwa wzięła się od ruin i zamków zlokalizowanych przy szlaku, osadzanych najczęściej na szczytach wzniesień, pośród trudno dostępnych skał wapiennych – stąd właśnie „Orle Gniazda”. Wszelkie szczegóły na temat atrakcji na szlaku, dostępności noclegów i gastronomii i górę innych pożytecznych informacji znajdziecie na jego oficjalnej stronie: http://www.orlegniazda.pl/ Poniżej moja wariacja na jego temat :)

Swoją podróż rozpoczynam o bladym świcie na krakowskim dworcu PKP. Niecałe 2 godziny jazdy nie pozwalają nawet na drzemkę po niedospanej nocy, ale wobec świtu wstającego za oknem wagonu i tak wolę obserwować mijający krajobraz. Wysiadając w Częstochowie dziwi mnie brak wielkiej tabliczki w stylu „Jasna Góra – TAM!”, ale jadąc z pamięci na północ w końcu udaje mi się wypatrzeć klasztorną wieżę. Nastawiam wszelkie elektroniczne instrumenta i odhaczam pierwszy punkt wycieczki – Sanktuarium NMP na Jasnej Górze. Pierwsze kilometry jadę mijając co chwilę piesze grupy – oczywiście nie jestem świadoma tego, że pojutrze, 15 sierpnia, następuje wielka kulminacja wszystkich pielgrzymek i ich znaczne ilości nie są tu wcale przypadkiem (o tym fakcie uświadomiono mnie już po zakończeniu wyjazdu). Momentami robi się ciasno – mój rower, samochody obstawiające grupy i sami pielgrzymi ledwo się mieszczą na wąskich leśnych duktach i każdy musi iść na jakieś ustępstwa. Gdy zjeżdżam na leśną drogę zostaję sama, i tak miną mi kolejne 2 dni.

Za sobą mam już pierwsze podjazdy – byle kolarz szosowy pewnie nawet by nie zauważył, że była jakaś górka, ale dla mnie każdy z nich jest wyzwaniem i po wysapaniu się na początku trasy zaczynam się zastanawiać co przyniesie dzień. Asfaltowe drogi, leśne ścieżki i polne drogi przeplatają się ze sobą co kilka kilometrów, jakby nie chcąc zanudzić turysty monotonią i dając jednocześnie odpocząć. Nim się spostrzegam sponad dachów wyłania mi się rozległy masyw ruin górujących nad miastem. Zamek Olsztyn niesie ze sobą zmianę pogody – z „takiej sobie”, czyli pochmurnie, ale optymalnie, zrobiło się „raczej niespecjalnie” – drobna, ale gęsta mżaweczka, z rodzaju tych, kiedy to nie wiadomo czy ubierać przeciwdeszczówkę, czy nie ma to sensu i lepiej przeczekać (po dłuższej chwili namakania jednak ją ubieram, ale ściągam zaledwie 3km dalej). Płacę 5tkę za wstęp, zostawiam rower na straży pana na bramie i drapię się pod górę. Ludzi niewiele, ale nie dziwi mnie to – jest jeszcze dosyć wcześnie a pogoda nie zachwyca. Robię kilka fotek, oglądam tutejsze skałki pod kątem wspinania (dałoby się!) i uciekam dalej.

Szlak objeżdża zamek dookoła i mknie w stronę lasu. Od tego momentu nawierzchnia zmienia się znacząco – od Olsztyna aż po Olkusz na wielu miejscach szlaku znajdują się duże połacie piachu i jazda jest nieco bardziej żmudna, ale za to niewątpliwie edukacyjna.

Cały czas jadę za znakami szlaku, ale z pomocą GPSa. Track ściągnięty z gpsies to lekka wariacja nt. oficjalnego przebiegu trasy, ale w kilku miejscach porusza się optymalniejszym wariantem, więc nie narzekam. Przez te 2 dni w kilku miejscach niechcący zbaczam z tracka (lub z obu) i znajduję ścieżki zupełnie nieoptymalne, ale za to wybitne do ćwiczenia podjazdów. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :)

Kolejne 3 punkty trasy, czyli strażnicę w Suliszowicach, zamek i rezerwat Ostrężnik oraz ruiny strażnicy obronnej w Przewodziszowicach mijam nie wiadomo nawet kiedy i klucząc po okolicy i najróżniejszego koloru szlakach zatrzymuję się dopiero w Mirowie. Zamek w Mirowie i zamek w Bobolicach to za Ogrodzieńcem najbardziej oblegane przez turystów punkty na trasie. Łatwo dostępne (bez względu na środek lokomocji lądowej), położone blisko siebie i po prostu ładne przyciągają rzesze turystów, sesje ślubne, wspinaczy, motocyklistów i najróżniejsze grupy społeczne, z których większość kończy lub rozpoczyna zwiedzanie od najedzenie się w podzamkowej gospodzie, co też czynię i ja (na dietetyczne opcje nie ma co liczyć), walcząc z atakującym mnie od 38go kilometra kryzysem.

W międzyczasie zza chmur ukazało się piękne słońce – po raz pierwszy zrzucam wierzchnią górną warstwę i lekko leniuchując poprawiam mocowanie gpsa na kierownicy. W ostatniej chwili przed wyjazdem zapomniałam zabrać trytytki (opaski zaciskowe) do przypięcia uchwytu na swoim miejscu, na szczęście zabrałam apteczkę – niewyobrażalne rzeczy można zdziałać z rolką plastra! Mała mumia na kierownicy lekko się chwieje, bo niestety plaster ma spora rozciągliwość i poddaje się na nierównych leśnych zjazdach, ale nie doszło do żadnego upadku. Drugiego dnia chcąc nie chcąc ulepszam patent – bandaż elastyczny okazuje się absolutnym faworytem i trzyma jak złoto aż do końca wyjazdu.

Najdłuższy i najciekawszy leśny podjazd na szlaku jadę za jakimś rowerzystą (to pierwszy spotkany na trasie!) i nagle wyjeżdżam za bramą na Górze Zborów, prosto w tłum ludzi. Dobra nagroda na koniec podjazdu! Kupuję wodę w informacji turystycznej (piję stanowczo za mało) i jadę ku największej zagadce tego wyjazdu. Po drodze standardowo nieco zbaczam ze szlaku, skręcając o zakręt dalej niż powinnam i przed sobą widzę imponujący podjazd po szutrze – o jego skali poświadczyć może jęk trwogi dwójki rowerzystów, którzy wyłonili się zza zakrętu zaraz za mną. Nie wiem nawet czy kontynuowali podjazd czy cofnęli się na łagodniejszy, bo już zaczęłam toczyć nierówną walkę człowieka z materią i najmniejszym przełożeniem na przerzutce. Nie zna większej dumy człowiek niż ten, który wiedząc jak słabo mu idzie na podjazdach pokonuje wszystkie od strzała, chociaż w ślimaczym tempie ;)

Zamek Bąkowiec w Morsku. Nie wiem o nim absolutnie nic i niewiele więcej dowiedziałam się na miejscu. Z zamku niewiele się ostało – 2 budyneczki wciśnięte w skały, do których nie można wejść i mury, na które nie wolno wchodzić. Zostaje spojrzenie z dołu, standardowe rozpatrzenie potencjału wspinaczkowego tutejszych skał (które okalają szczelnie zamkowe mury) i zjazd.

Z każdym kilometrem zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki, ale jestem już niedaleko od celu. Na moje nieszczęście słońce pracuje teraz z pełną mocą i pokonywanie podjazdów na otwartej przestrzeni jest katorgą. Zbliżam się powoli do znajomych sobie okolic i w oddali wypatruję Okiennik a przejeżdżając przez Karlin spotykam grupkę wspinaczy zaszytych w lesie. Zagęszczenie rejonów wspinaczkowych wzrasta i zaczynam czuć się jak w domu.

Gdy zza muru drzew wygląda ostatni punkt dzisiejszego dnia, noga odrazu zaczyna lepiej podawać. Zamek Ogrodzieniec w Podzamczu, perełka wśród budowli tego typu na szlaku (pomijając Wawel oczywiście), standardowo odwiedzają tłumy. Zwiedzałam go już rok temu, więc odpuszczam sobie tą przyjemność i odpoczywam na ławce szykując się na dotarcie na nocleg. Robiąc rezerwację dojazd z Ogrodzieńca wydawał mi się krótszy i łatwiejszy, ale życie płata mi figla i zostawia do pokonania 5km leśnego wąskiego traktu pieszego, a w pewnym momencie i konnego. Kto jechał rowerem po skopanym końskimi kopytami terenie ten wie, że gorsze są tylko wyrwy po oponach motocykli crossowych (o czym też przyjdzie mi się przekonać dnia następnego).

Do miejscowości Żelazko docieram bez wody, jedzenia i siły na szukanie otwartego sklepu (2km dalej). Na szczęście Centrum Turystyki Aktywnej gdzie nocuję, ma nieźle wyposażony automat. Będę żyć!

[osm_map_v3 map_center=”50.624,19.332″ zoom=”9″ width=”100%” height=”450″ file_list=”../../../../wp-content/uploads/gpx/2017.08.13_orle_gniazda.gpx”]

Pokonane: ok 110km, 1200m podjazdów.


Kolejny ranek wita mnie zmęczonymi mięśniami i obtarciami w różnych dziwnych miejscach. Przed sobą powinnam mieć jeszcze 4 punkty na trasie, ale z rozmysłem odpuszczam zamek Pilcza i rezerwat Smoleń. Pierwsze 2km (tu kolejny punkt na trasie: ruiny strażnicy w Ryczowie oraz warty odwiedzenia rezerwat Ruskie Góry) utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie mam na razie siły na podjazdy i lepiej zagłębić się w las. Początkowo idzie wolno i boleśnie, do momentu, aż napotykam największą piaskownicę na trasie – 150m piachu pokonuję jeszcze wolniej niż się spodziewałam, zaliczając 2 miękkie gleby. Wyjeżdżając z tego padołu łez pokonują granice województw (Małopolska!) i zaczynam rozglądać się za śniadaniem. Odpowiednia porcja węglowodanów powinna pomóc rozruszać nogi. Przede mną 30km zmiennego terenu: asfalt, lasy, pola do zamku w Rabsztynie. Kilka kilometrów wcześniej, w Jaroszowcu, cały szlak zryty jest kołami wspomnianych crossówek i pierwszy raz jestem zmuszona w kilku miejscach prowadzić rower. Wzdłuż dłuższych skopanych ciągów poprowadzone są wąskie objazdy – pewnie lokalsi, świadomi sytuacji radzą sobie jak mogą.

Zamek w Rabsztynie z oddali prezentuje się imponujący, ale wewnątrz murów jest ciągle w fazie głębokiej budowy. Dla turystów dostępne jest tylko wejście na wieżę i do galerii w pomieszczeniu nad kasami, ale za to za symboliczną opłatą (5zł). Zamek oddano do zwiedzania w kwietniu b.r., więc w ciągu najbliższych miesięcy czy lat wiele może się jeszcze zmienić. Spędzam na wieży dobre 20 minut, kontemplując rozległy krajobraz i prowadząc wewnętrzną walkę z samą sobą co robić dalej. Plan minimum na dzisiejszy dzień obejmował dotarcie do Olkusza i powrót pociągiem do Krakowa, ale mam jeszcze trochę sił a godzina młoda (dotarłam do Rabsztyna ok 12). Przekonując sama siebie, że to dla mojego dobra ruszam dalej.

Olkusz to najgorzej oznakowana część trasy, więc warto uważnie się rozglądać, jednocześnie bacząc na swoje bezpieczeństwo – czerwony szlak wiedzie niemalże przez centrum i kluczy bocznymi uliczkami przecinając miasto. Robiąc pierwsze podejście do Orlich Gniazd kilka lat temu, kierując się z Krakowa napotkaliśmy ten sam problem z nawigacją.

Reszta drogi mija spokojnie – rozległe pola kukurydzy, na których wystraszyłam sarenkę (która uznałam wpierw za rudego psa), zorane ciężkim sprzętem rolnym leśne drogi, długie podjazdy i długie zjazdy, na których można osiągnąć zawrotną prędkość. Do Krzeszowic wjeżdżam jak zwycięzca – siła rozpędu pruję powietrze jak strzała a noga dobrze podaje. Kończę swój wyjazd na dworcu PKP. Pora wracać, przede mną jeszcze długa droga na wschód.

Mijając Krzeszowice szlak prowadzi do zamku Tęczyn w Rudnie, po czym kieruje się podkrakowskimi dolinkami ku stolicy Małopolski. Ostatnim punktem na trasie jest Zamek Królewski na Wawelu. Łącznie szlak pokrywa 13 wymienionych tu miejsc, plus nieskończoną możliwość jego rozbudowy o lokalne atrakcje. Na moim przykładowym tracku miałam zaznaczonych jeszcze ok 30 atrakcji.

[osm_map_v3 map_center=”50.291,19.73″ zoom=”10″ width=”100%” height=”450″ file_list=”../../../../wp-content/uploads/gpx/2017.08.14_orle_gniazda.gpx”]

Pokonane: ok 50km, 600m podjazdów.


Z informacji praktycznych:

  • Pełna długość trasy, od Jasnej góry do Wawelu, to 186km.
  • Szlak nadaje się do pokonania w 2 dni pod warunkiem, że mamy niezłą kondycję i nie chcemy dokładnie wszystkiego oglądać. Ja podróżowałam z nastawieniem na jazdę a nie zwiedzanie, w przeciwnym wypadku polecam rozbicie trasy na 3, a może nawet 4 dni. Co mocniejszy harpagan pewnie pokona całość w 1 dzień ;)
  • Na trasie znajduje się wiele pól namiotowych i idealnych miejsca na rozbicie się na dziko, więc namiot jest fajną opcją przy wydłużeniu trasy. Ja jechałam na lekko (plecak 2-3kg), stąd nocleg pod dachem, dla uniknięcia zabierania śpiwora i masy zbędnych rzeczy.
  • Dobra kondycja jest bardzo wskazana, ale nie nieodzowna – w czasie 2 dni pokonałam 1800m przewyższenia, sporą część z tego w większej mierze siłą mojego uporu niż rzeczywistą kondycją.
  • Rower musi być idealnie przygotowany na taka trasę – hamulce i przerzutki muszą pracować bez zarzutu, ew. polecam nauczyć się podstawowych operacji przy regulowaniu ich. Już po pierwszych 30km wszystko było w piachu i błocie i nasmarowane przyrządy zaczęły wydawać dźwięki cierpienia.
  • Kwestia typu roweru to sprawa indywidualna – ja jechałam na MTB i szerokich oponach (2.1″), co mocno ułatwiało życie poza utwardzonymi odcinkami (piach i podjazdy po kamieniach i korzeniach), ale stawiało większe opory toczenia na asfalcie. Na poszczególnych odcinkach widziałam ślady opon przełajówek, więc to pewnie optymalne rozwiązanie dla kolarzy.
  • Na trasie wyznaczonej czerwonymi znakami szlaku bardzo rzadko są sklepy – spotkałam ich zaledwie kilka, a większość i tak zamkniętych w czasie kiedy tam byłam. Warto zabrać więcej wody lub wcześniej zrobić rozeznanie gdzie zjechać, aby uzupełnić zapasy – inaczej będziecie jechać jak ja, na oparach :)
  • Istnieje kilka opcji skrócenia trasy bez porzucania roweru – np. z pomocą dworca PKP w Olkuszu i Krzeszowicach.