20h w drodze, 3 dni urlopu, 133km tras i widoki na metr dookoła.
Listopadowy napad zimy w Polsce rozbudził entuzjazm wśród skiturowców, którzy tłumnie wyruszyli na szlaki, mimo pozostawiającej wiele do życzenia grubości pokrywy. Tylko ten, kto był w podobnej sytuacji wie, jak wiele samozaparcia kosztowało mnie pozostawienie sprzętu grzecznie w kącie i cierpliwe odczekiwanie na zaplanowany wcześniej trip na „rozjeżdżenie”. Tegoroczne przygody poddawały w niewielką wątpliwość, czy dam radę założyć ciasny skiturowy botek i nie cierpieć z każdym krokiem, więc na wszelki wypadek odwlekałam to aż do wyjazdu.
Po prawie 2h obsuwie w końcu udaje nam załadować do auta 5 osób, 5 setów nart i górę bagaży. Miałam szczere obawy, czy ta akcja się powiedzie i dojedziemy w jednym kawałku, ale po zaledwie ;) 10 godzinach, mijając po drodze Czechy i Niemcy, dojeżdżamy do Austrii.
Dolina Zillertal to jeden z większych i bardziej przewidywalnych jeśli chodzi o warunki śniegowe rejonów narciarskich. My kierujemy się w jedną z jej odnóg, Tuxertal, i ośrodkowi Zillertal 3000. Składają się na niego 3 mniejsze rejony: Hintertux, Eggalm, Rastkogel. Pierwszy z nich – Hintertux – z racji położenia na lodowcu jest czynny przez cały rok i warto poświęcić przynajmniej 1 dzień podczas wyjazdu na jazdę właśnie tam. Sam wjazd gondolką na najwyższy punkt rejonu, Gefrorene Wand, na 3250m n.p.m. jest przeżyciem samym w sobie i dostarczy emocji także turystom (warto odwiedzić taras widokowy nad stacją gondolki – widoki są niesamowite!). U podnóży trzytysięcznika Olperer znajduje się 18km dobrze przygotowanych tras narciarskich, w pełnym spektrum: są orczyki dla początkujących, długie i wytrzymałościowe trasy dla wytrawnych narciarzy (zjazd z Gefrorene Wand ma aż 12km!) oraz nieratrakowane rozległe pola dla freeride’owców. Do tego szeroka baza gastronomiczna, szkółki i wypożyczalnie – wszystko na wysokości 2600m, a to dopiero początek zabawy. Zillertal 3000 to łącznie ponad 130km tras i nieskończone godziny dobrej zabawy.
Na początek, jeszcze przed wieczornym meldunkiem, lecimy na Finkenberg. Standardem w dolinie jest wjazd gondolką na poziom kilkuset metrów ponad miastem – dopiero tam zaczynają się stoki. W każdym ośrodku jest opcja mniej lub bardziej oficjalnego podejścia leśnym traktem na turach do górnej stacji, ale warto wydać kilka euro na bilet na wjazd (w zależności od warunków śniegowych najlepiej ze zjazdem na parking) i dopiero tam rozpocząć podejście. Zaczynamy jazdy po 10 w sobotę, ale pomimo tego nie ma tłumów – kilometraż tras pozwala na takie rozmieszczenie ruchu, że znane z rodzimych ośrodków atrakcje jak wjeżdżające pod nogi dzieci czy nieprzewidywalni początkujący (albo jeszcze bardziej nieprzewidywalni snowboardziści jadący „na dzidę”) raczej nie są tu spotykane.
Jeździmy do upadku z sił (co pomimo wielogodzinnej jazdy autem przychodzi i tak zaskakująco późno). Naszą gospodynię spotykamy na podjeździe, na który ledwo udało mi się wjechać, popełniając wielki błąd i zatrzymując się na ośnieżonej, pochyłej drodze (nie róbcie tego w domu). Wyratowane z opresji przez Czecha z łopatą ze żwirem i uraczone nieludzkiej wielkości kieliszkiem ze Schnappsem (jeśli tak jak ja przywozicie z wyjazdów regionalne produkty warto zaopatrzyć się w butelkę takiego trunku) czekamy jutra.
Dzień 2. Naszym celem pada Hintertux. Podjazd doliną pod ośrodek trwa 30 minut, przebranie 20, wjazd 3 gondolkami też pewnie koło 20, więc na szczycie lodowca stajemy grubo po 9. Po błękitnym niebie wczorajszego dnia nie ma śladu – porywisty wiatr, odczuwalna temperatura -17* i bardzo nisko położone chmury nie nastraja zbyt optymistycznie i znacząco utrudnia wyjście z budynku gondolki, ale jak się przyjechało to się jeździ :) Mimo coraz gorszej widoczności pierwszy zjazd po zmrożonym sztruksie jest całkiem przyjemny i po zaplanowanej przerwie na Apfelstrudel (najlepszy jaki jadłam jest właśnie na 2 stacji kolejki – porcja jest naprawdę solidna, więc mnie wystarczył w zupełności jako wczesny obiad) wjeżdżamy ponownie. Po kilku pierwszych zakrętach przy wzmagającym się wietrze tracę zupełnie widoczność i poczucie kierunku. Pierwszy raz w życiu nie widzę NIC na metr dookoła a przy próbie hamowania bokiem do stoku nie wiedząc zupełnie jak to możliwe, staję tyłem i osuwam się w dół – błędnik szaleje, gubiąc zupełnie poczucie kierunku czy nachylenia tereny. Trasa jest długa i szeroka, więc zjazd, z postojami na wypatrywanie tyczek, zajmuje mi 3x więcej czasu niż poprzednio i choćbym bardzo chciała nie mogę go nazwać przyjemnym (chociaż na pewno był edukacyjny). Z relacji wiem, że na niżej położonych trasach było to samo – szczególnie te eksponowane odcinki dostarczały wrażeń, bo nigdy nie wiadomo gdzie należy się zatrzymać, aby nie spaść ze skarpy. Pakujemy się w gondolkę do zjazdu w samą porę – na tablicy przy kasach wszystkie wyciągi zostały już zamknięte, gondolka w górę też nie zabiera pasażerów. 2 zjazdy w ciągu dnia, niezły wynik.
Dzień 3. Pomimo wpatrywania się z nadzieją przez ostatnie kilkanaście godzin w prognozy pogody, w dolinie działa zaledwie kilka orczyków. Huraganowy wiatr (w tym momencie w Polsce szalał halny) zamknął nam wszelkie plany narciarskie na ten dzień. Na szczęście każdy dzień da się jakoś wykorzystać, więc jedziemy zwiedzać. Sama dolina Zillertal, poza ośrodkami narciarskimi, nie stanowi wielkiej atrakcji dla turysty. W okolicy teoretycznie odbywa się kilka jarmarków świątecznych, ale każdy na który jedziemy (próbowałyśmy na 3 lub 4) jest nieczynny w poniedziałki, bądź zamknięty z jakichkolwiek innych nieznanych nam powodów – wielki zawód. Na osłodę pod koniec dnia gospodyni przynosi nam kolejna porcję Schnappsa (w ilości jak powyżej) i zadziwiająco dobry melonowy trunek. Jeśli ktoś potrzebuje namiarów na uroczy domek z przemiłym gospodarzem – dajcie znać, polecam ;)
W okolicy (do godziny jazdy) warto zwiedzić:
- Fabrykę kryształów Swarovskiego w Wattens – fajna atrakcja szczególnie dla rodzin z dziećmi lub fanów błyskotek. Zwiedzanie dla osoby dorosłej to koszt 20 euro, ale sklep firmowy i ciekawa kryształowa chmura znajdują się na ogólnie dostępnym placu.
- Hall (warto wyszukiwać jako Hall in Tirol) – niewielkie miasteczko z bardzo ładną starówką, w sam raz na spacer. Przy każdym miejskim parkingu znajduje się stoisko z przewodnikiem i mapką, znacząco ułatwiając spacer po mieście. Standardowo w Austrii wszelkiego rodzaju knajpy otwierane są po 17, więc bierzcie to pod uwagę w swoich planach kulinarnych (po obejściu całego miasta udało nam się znaleźć 1 otwartą pizzerię). W okresie przedświątecznym miasto organizuje jarmark.
- Rattenberg – najmniejsze miasto w Austrii, zarówno pod względem powierzchni, jak i liczby mieszkańców. Sądząc po widoku witryn na głównym spacerniaku słynie z produkcji kryształów i wyrobów szklanych. Nad miastem góruje mały zameczek (a może wieża?) a wzdłuż rzeki Inn prowadzi nadbrzeżny deptak (uważajcie na głowę, nagle wylatująca z okna szklana butelka przeleciała bardzo blisko nas).
- Targ świąteczny Mayrhofen – nie dane nam było go zobaczyć, ale ponoć jest super ;)
W tym samym czasie, w oddalonym o godzinę drogi Innsbrucku znajduje się największa sztuczna ścianka wspinaczkowa w Europie – gdybyśmy tylko pomyślały o tym odpowiednio wcześniej!
Kolejny dzień to narciarska sielanka – niebo wreszcie się otwarło i pokazał się piękny błękit. Wtorkowy warun wykorzystujemy do oporu na Finkenbergu, tym razem wjeżdżając już z samego rana na drugi koniec ośrodka – Rastkogel. Startując gondolką zaraz po otwarciu mamy cały ośrodek dla siebie (jest środek tygodnia, w czasie weekendu taka sztuczka raczej się nie uda). Idealnie zmrożony sztruks, niesamowita cisza dookoła i znaleziony na górze nietknięty puch – tak można żyć! :)
Ostatniego dnia wracamy na lodowiec. Mój karnet się skończył, a dzień jest krótki, więc na deser zostawiamy sobie ładną, lekką turę. Trasa nr 1 startuje z samego dołu ośrodka, nie ma więc potrzeby zakupu wjazdu kolejką. Podchodzimy po świeżym sztruksie a dookoła szaleje operator ratraka, co chwilę przestawiając nas z trasy – do tego stopnia, że zaczęłyśmy podejrzewać, że nas szpieguje ;) Trasa prowadzi przyjemnym podejściem o w miarę równym nachyleniu, po czym gdzieś w połowie ciągnie ostro w górę na szczyt wzniesienia i zjazdem kończy się przy pierwszej stacji gondolki. Nasze okno czasowe jest niewielkie, więc na rozwidleniu skręcamy na trasę pieszą, która kończy się w tym samym miejscu. Nachylenie podobne, ale zdarzające się dłuższe zjazdy na foce zapowiadają łyżwowanie podczas zjazdu na dół. Niesamowicie kusi mnie zjazd trasą 1a – nieratrakowaną, freeridową ścieżką lasem – ale samotnie się tam nie wybiorę, a szkoda się zepsuć w ostatnim dniu wyjazdu. Zjazd nie ucieknie – wykorzystam go innym razem.
Trasa turystyczna przypomina widokowo spacer nartostradą po Gorcach – podobne iglaki i profil trasy, łagodne zakręty, jedynie pagórki dookoła nieco wyższe. W sam raz na dobre zakończenie wyjazdu, gdy pora wracać do codzienności.
Na koniec garść informacji praktycznych, dla zainteresowanych podobnym wyjazdem na rozgrzanie przed sezonem:
- Wstępnie planowany przez nas Stubai miażdżąco przegrał cenowo z Hintertuxem – o ile ceny karnetów i przeżycia są podobne, to wynajem apartamentu okazał się głównym czynnikiem przy wyborze, za ten pierwszy przyszłoby nam zapłacić prawie dwukrotnie więcej. Planując wyjazd warto więc szukać noclegu kilka miesięcy wcześniej (my robiłyśmy rezerwację z ok 2-miesięcznym wyprzedzeniem).
- Dojazd do doliny Zillertal zajmuje ok 10-11 godzin, z krótkimi przerwami na tankowanie czy toaletę. Wyjeżdżając z pełnym bakiem z Krakowa dotankowywałyśmy się 2 razy: raz w Czechach i raz w Austrii (tak samo w drodze powrotnej).
- Przejazd przez Austrię i Czechy wymaga posiadania winiet – koszt obu na 7 dni wyniósł nas ok 120zł. W Austrii można spotkać nieobjęte winietami, dodatkowo płatne odcinki, opłacane na bramkach (zależnie od celu).
- W niedziele wszystkie (z nielicznymi wyjątkami w godzinach porannych) wszystkie sklepy w Austrii są zamknięte.
- Absolutna większość restauracji otwiera drzwi od godz. 17 – wcześniej ciężko znaleźć miejsce do zjedzenia, za wyjątkiem knajp przy stokach.
- Lodowiec Hintertux ma opinię najbardziej kapryśnego, jeśli chodzi o warunki pogodowe – przy dobrych wiatrach, jak i nam, w trakcie wyjazdu trafi się chociaż dzień czy dwa ładnej pogody.
- Cała dolina Zillertal daje szerokie pole do uprawiania sportów zimowych: bez względu czy jedziemy na narty, skitury czy wspinanie, będzie co robić! Na kilkudniowy wyjazd skiturowy warto pomyśleć o Zillertaler Runde (na stronie miasteczka Mayrhofen znajduje się ulotka na ten temat). W sezonie letnim mamy do dyspozycji trekking, rowery oraz całorocznie działające wyciągi na lodowcu.
- Będąc w okolicy warto wybrać się do Innsbrucka na największą w Europie sztuczną ściankę wspinaczkową (klik!).
Jedźcie i korzystajcie, bo warto :)