Historia o tym, jak to narciarze opanowali Dolinę Chochołowską.

Każdy zaprawiony w bojach narciarz skiturowy zna (a jeśli nie, to powinien!) odbywające się corocznie już od 30 lat zawody w narciarstwie wysokogórskim pod banderą Memoriału Jana Strzeleckiego.

W tegorocznej edycji postanowiłam wziąć udział i ja. Możnaby pomyśleć, że dla narciarza z tak niewielkim stażem (to mój drugi sezon) stanowi to ogromne wyzwanie, ale towarzyska atmosfera zawodów sprzyja, aby właśnie tam stawiać swoje pierwsze kroki w rywalizacjach z bardziej wytrawnymi graczami.

Melduję się w centrum dowodzenia, czyli schronisku na Polanie Chochołowskiej, już w czwartek wieczorem. Niemożebnie długi asfalt do Chocho wolę pokonać nocą, działając na świeżo kolejnego dnia. Przed-memoriałowy piątek to kulminacja gigantycznej pracy, jaką w przygotowanie imprezy wkładają organizatorzy i w te ostatnie dni liczy się każda jednostka skłonna do pomocy. Od rana rozpoczyna się rozstawianie tras, przygotowywanie biura zawodów, rozlokowywanie przyjezdnych i niekończąca się lista innych zadań. Wkręcam się w grupę na trasę fakultatywną, która jednocześnie w swojej łatwiejszej części jest polem zawodów dla juniorów (kategoria do lat 16).

Nasz cel do Trzydniowiański Wierch czerwonym szlakiem. Zakładamy ślad podbiegu na sam szczyt, biorąc pod uwagę trasę zjazdu, zagrożenie lawinowe i wygodę uczestników. Kolorowymi chorągiewkami markujemy cały szlak i punkty niebezpieczne, przy których trzeba uważać na dziurę/zdjąć narty/delikatnie przekroczyć strumień – niespodzianki czyhają w górach na każdym kroku, ale w ferworze walki bardzo łatwo można ich nie zauważyć ;)

W tym samym czasie druga grupa wytycza zjazd z Rakonia, trzecia podbieg przez Grzesia. Cała trasa wygląda następująco: start przy schronisku na Polanie Chochołowskiej, Grześ, Długi Upłaz i Rakoń, z podbiegiem na Wołowiec. Meta po zjeździe z Rakonia przy schronisku – dla wytrwałych (i mieszczących się w limicie czasowym) dodatkowo podbieg na Trzydniowiański Wierch i zjazd do schroniska.

 

Dzień startu. Budzik daje o sobie znać już o 6:30, dając mi wystarczająco dużo czasu na śniadanie, spakowanie do końca plecaka z pełnym wyposażeniem zawodnika (nigdy nie był tak lekki na turze!) i skupienie się na tym, co mnie dzisiaj czeka. Przez myśl nie raz przebiega „co ja tu robię”, ale żądza nowych doświadczeń jest silniejsza i jestem jednocześnie przerażona i podekscytowana. Po odprawie zawodników o 8:00 znamy już trasę ze wszystkimi niespodziankami, miejsca podbiegu i przepinki na raki, punkt herbaciany i zasady zjazdu. Rozglądając się po sali można łatwo przyuważyć kto pobiegnie w czołówce i kogo zobaczę ponownie dopiero wieczorem w schronisku.

Przed nami 21km trasy (łącznie z fakultatywą) i ok. 1800m przewyższenia.

Krótko po 9 ustawiamy się na miejscu startu. Siąpi lekka mżawka, więc 2 razy zmieniam kurtkę, ostatecznie zostając tylko w ultralekkim softshellu i bluzie. Sprawdzenie detektorów lawinowych, drużynowa fotka na pamiątkę i… start!

Ludzie-gumy, zawodnicy, którzy ustawili się już wcześniej na początku stawki, ruszają biegiem pod górę. Za nimi Ci bardziej rekreacyjni, wśród nich ja i Sławek. Przepinka zajmuje moment i lecimy pod górę nartostradą na Grzesia, narta przy narcie, tak blisko, na ile tylko pozwala bezpieczeństwo. Sławek wypruł na starcie do przodu, ale kilak razy obejrzał się, czy jeszcze jestem w zasięgu. Po chwili gubię i jego i wiem, że będzie musiał na mnie czekać gdzieś na punkcie kontrolnym. Siła konia z moją nienachalną kondycją nie idą ze sobą najlepiej w parze, ale walka trwa. Każde z nas jest tu dla doświadczenia, ale nie zamierzamy dobiec na metę ostatni.

Adrenalinka podskakuje na tyle, że nie czuję zupełnie zdobytych przez ostatnie 2 dni otarć na stopach, skrupulatnie obklejonych plastrami (dopiero wieczorem okazuje się, że sytuacja bynajmniej się nie poprawiła, ale najważniejsze jest to, że nic nie dokuczało podczas biegu). Sportowa czołówka zniknęła daleko za horyzontem, co sprawniejsi przede mną, ale na szczęście sporo osób ogląda moje plecy. Nic tak nie motywuje jak fakt, że nie wolno dać się wyprzedzić!

Krok za krokiem pokonujemy kolejne metry przewyższenia i kilometry w poziomie. Pogoda jest niesamowita – błękitne niebo usiane chmurami, słońce świeci wiosennym blaskiem. Szybki start wypruł ze mnie mnóstwo energii i idzie mi się ciężko, co jakiś czas muszę przystawać, aby złapać oddech. Jednocześnie leje się ze mnie strumieniami – mimo lekkiego stroju jest niesamowicie gorąco (termometr wskazuje jakieś 7 stopni na plusie), ale szkoda czasu na rozbieranie się, kiedy trzeba biec.

Na trasie zauważam najróżniejsze emocje – niewzruszone skupienie zawodnika dążącego ku pudle zwycięzcy, radość startujących turystycznie, pełne irytacji okrzyki tych bardziej napiętych na wynik, którzy chyba nie najlepiej dobrali sobie o wiele słabszych partnerów. Na zawodach każdy znajdzie coś dla siebie – ostrą rywalizację, walkę z samym sobą i swoimi słabościami, sposób na fajne spędzenie słonecznego dnia w górach.

Gdy docieramy na przełączkę między Rakoniem a Wołowcem nie wiem jeszcze, jaka czeka mnie gehenna. To tutaj zaczyna się gonitwa w rakach na szczyt, z nartami na plecach, cały czas wliczająca się w czas podbiegu. Szybka przepinka i troczenie nart i ruszamy pod górę. Zmęczone już nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa i im wyżej, tym częściej muszę przystawać. Najbardziej motywują radosne okrzyki znajomych schodzących ze szczytu, którzy nie pozwolą nawet na chwilę przystawania na trasie – ważne żeby cały czas iść, krok za krokiem, powoli do celu. Sławek już czeka pod szczytem, na tyle, aby zameldować się razem na punkcie kontrolnym – każde zostawienie partnera na trasie karane jest dodatkowym czasem do wyniku, więc decydując się na start z kimś jesteśmy na niego skazani do samego końca  – na dobre i na złe.

Nasz czas jest szybszy od zakładanego na starcie, więc całkiem nie najgorzej jak na pierwszy raz. Przed nami jeszcze tylko postój w herbaciarni (gdzie wypijam chyba ze 4 kubki), przepinka na Rakoniu (gdzie kamerzysta wypatruje moje narty i bardzo wolno ściągam foki, zapinam buty i wpinam się do zjazdu – i to wszystko dla dobra polskiej kinematografii!) i oczekiwanie w kolejce na zjazd. W normalnych warunkach byłaby to sama przyjemność, ale pierwszy raz jadę na czas, na dodatek na bardzo zmęczonych nogach, skupiając się na tym, aby przystawać jak najrzadziej (odcina mi mięśnie), nie stracić z oczu Sławka (którego technika pozostawia wiele do życzenia) i trafiać w bramki, jednocześnie nie wypadając w powietrze na rozjeżdżonym przez poprzednie zespoły torze. Czas wychodzi nam niezbyt sportowy, ale tragedii nie ma, a co najważniejsze – wszyscy wracają na metę cali. W porównaniu z moimi zeszłorocznymi zjazdami czuję dużą poprawę w technice i skuteczności, a sam zjazd nie sprawia mi problemów (poza mięśniami), więc jestem z siebie całkiem dumna ;)

Gdy dojeżdżamy na metę czeka na nas wiadomość, że pierwsze zespoły pół godziny przez nami wróciły już z drugiego etapu memoriału. Taka jest różnica między zawodnikami a tymi, którzy udział traktują bardziej jako zmagania z samym sobą. Rezygnujemy z fakultatywy (którą znam już z poprzedniego dnia) i meldujemy się w schronisku, gdzie po sprawdzeniu sprzętu (całe wyposażenie ma być absolutnie regulaminowe) wręczono nam medale za udział. Mój pierwszy, ale teraz już wiem, że na pewno nie ostatni! Wracam za rok, silniejsza :)

PS. Zdjęć z Memoriału do tego wpisu użyczyli Michał Semow i Łukasz Dudek, za co im serdecznie dziękuję, ponieważ ja tego dnia nie zrobiłam ani jednego ;)