5km w ciemności i kopalnianym pyle, przez wąskie chodniki, w tłumie ludzi. I to nie za karę!
Kto mnie dobrze poznał, będzie doskonale zaznajomiony z moim podejściem do biegania – nudne, nieciekawe, ciężko, wolno i po co się tak męczyć. Fanką biegania nigdy nie byłam (za to kolarstwo! <3), ale poza głebokim przekonaniem, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować (chociażby po to, aby stwierdzić, że nigdy więcej) zawsze istniało jeszcze coś, co mogło mnie do niego zachęcić – pierwiastek przygodowy!
Mikro- i makroprzygody, nowe doświadczenia i nowe doznania to coś, czego zawsze poszukiwałam – dlatego też odnoszę się nieco sceptycznie do przysłowiowego „słomianego zapału”, bo powody takiej zmienności mogą być zgoła inne :)
Mówiąc krótko: wystartowałam w biegu. Nie szukałam go specjalnie ani nie miałam żadnego udziału w czymś podobnym w planach na ten rok (chociaż prędzej czy później musiało to nadejść) – bieg znalazł mnie sam. Nie wiem już nawet gdzie, pewnie mignął mi gdzieś na fb i zafrapował na tyle, że zostawiłam go do przemyślenia. Przemyślałam, zapisałam się, zapłaciłam haracz (niemały, ale ze względu na specyfikę miejsca całkiem zrozumiały) i 2 miesiące później krótko po 8 rano zaparkowałam przed bramą Kopalni Guido w Zabrzu.
Odprawa na górze, podpisanie deklaracji o świadomości podejmowanego ryzyka, odebranie pakietu startowego (w tym maseczki przeciwyłowej i okularów BHP) i kasku (zielony orzeszek), zebranie grupki i zjazd! Guidowa szola zabiera 24 osoby, po 8 na 3 poziomach, po czym mknie z prędkością 4m/s na poziom 320m (pod ziemią, rzecz jasna).
Do startu pozostała godzina. Oczekującym biegaczom przygrywa górnicza orkiestra, jest czas na zwiedzanie kilku otwartych sal (w tym Hali Pomp), przebranie się, udział w grupowej rozgrzewce (w full opcji z dotykaniem, bo ciasno) czy inne przed-biegowe rytuały.
Nadeszła pora startu. 20-osobowe grupy, wg listy startowej, prowadzone są za pierwszą śluzę, po czym puszczane co kilka minut w 5-osobowych podgrupach (wypuszczenie na trasę 200 biegaczy na raz skończyłoby się tratowaniem ludzi, kopalni i ogólną katastrofą). Lecę! Razem ze mną 4 byczków, po których widać, że biegają sporo, więc nawet nie próbuję ich dogonić. Byle swoim tempem, a będzie dobrze! Samemu biegnie się o tyle trudniej, że oświetlenia jest mniej i nie ma kto narzucać kroku przez przeszkody. Na szczęście dosyć dogoniłam dziewczynę z grupy przed nami, więc w dół zbiegało się już raźniej. Trasa prowadziła góra-dół aż na poziom 355m, więc i przewyższenia troszeczkę się nazbierało. Ile dokładnie – nie wiem, bo zegarek jakoś tajemniczo nie chciał złapać GPSa i polegałam wyłącznie na pozostałych czujnikach.
Wielką zaletą rozstawionych kilku przeszkód czy szykan było przymusowe spowolnienie biegacza, dzięki czemu można było wyrównać bicie serca i złapać kilka wdechów (odpowiednio zapylone powietrze można było miejscami przegryzać). Pierwsza pętla minęła nadzwyczaj szybko i przyjemnie (jej koniec zwiastowało oddanie znaczka obsłudze biegu), za to druga wlokła się ciężko i długo i o wiele trudniej! Byłam coraz bardziej brudna i zmęczona, ale w swoim uporze przebiegłam praktycznie całą trasę (w kilku miejscach grupowy marsz był koniecznością). Na końcówce zupełnie nie poznałam tych samych chodników, którymi biegły pierwsze metry – nie wiem czy z wrażenia, presji aby cisnąć do końca, czy wyczerpania ;)