W obliczu końca 2019 roku - garść podsumowania, bo sama byłam ciekawa, co udało mi się zdziałać w ciągu ostatnich miesięcy ;)
W przypływie natchnienia wobec początku końca 2019 roku (tak, wiem jak to brzmi!) zaczęłam się zastanawiać jak w ogóle wykorzystałam te ostatnie 365 dni – czy zrobiłam coś pożytecznego lub zwyczajnie fajnego? Styczeń rozpoczął się standardowo – skiturowo, korzystając z uroków zimy, głównie na wyjściach z Misiami (pozdrawiam :*) w różne zakątki Beskidu Żywieckiego – a zakończył paskudną panelową kontuzją, po której przez bardzo długi czas nie wracałam do wspinania. W lutym odwiedziłam Lwów – kilka dni w najbardziej polskim mieście na Ukrainie w sam raz na odpoczynek od pracy! Kolejne weekendy to turowanie w Tatrach, po obu stronach granicy. Marzec to jeszcze sezon skiturowy – doroczny Misiowy wyjazd na Słowację, gdzie tym razem rozjeżdżaliśmy dol. Starolesną. Bardzo miło wspominam zjazd z Graniastej Turni i Zawracika Rówienkowego, nieco mniej z Czerwonej Ławki i Sławkowskiej Przełęczy (śniegi śniegom nierówne). W kwietniu ruszył sezon na MTB i bieganie w terenie (ekstremalnie rzadkie, ale jednak się zdarzyło kilka razy w tym roku). W końcu odhaczyłam klasyczną pętlę Czorsztyńską i okolice Szczawnicy. W maju odbyła się X edycja Memoriału Andrzeja Skwirczyńskiego, po której po raz kolejny głęboko odetchnęłam, że to JUŻ i jestem wolna! ;) Gdzieś w międzyczasie Osiołek wyjechał z garażu na sezon i towarzyszył mi przez dużą część tego roku. Przełom maja i czerwca – ledwo się ogarnęłam po MASie, a już trzeba było w świat. Intro kanioningowe to jedno z ciekawszych doświadczeń tego roku – kilkumetrowe skoki między jakimiś kamieniami, nie wiadomo dokąd, to przygoda sama w sobie, a z odpowiednią ekipą czysta przyjemność! Koniecznie do powtórzenia – trafiło na odpowiednią listę. Reszta czerwca minęła mocno rowerowo – poznawałam kolejne okoliczne pasma na MTB, a do garażu wpadła pierwsza szosa, na której pokonałam w tym roku grubo ponad 2tys km. Końcówka czerwca i lipiec pod znakiem gór – wyjazdy taternickie do Łomnickiej i Gąsienicowej, turystycznie w Gorce. W sierpniu było po trochu wszystkiego – szosa i MTB były w ciągłym ruchu, po najbliższych i tych nieco dalszych okolicach. Na tych dłuższych wycieczkach towarzyszył mi Osiołek – jak wtedy, gdy zrobiłam jednodniówkę wokół Tatr (ponad 400km w ciągu jednego dnia, bardzo bolesne, ale jakże przyjemne doświadczenie!) czy robiłam rozpoznanie krętych dróżek w okolicy Limanowej (przeł. Knurowska to motocyklowy cud świata).
Sierpniowy długi weekend to Bieszczady i wyszukiwanie mniej popularnych, a przy tym mniej oblężonych szlaków. Później nastąpił szosowy wrzesień – byłam wszędzie, dużo i często. W październiku zmieniłam kolor Osiołka (to taki osioł-kameleon), szosowałam gdzie się dało, wbiegłam na Lubień (a biegać nie lubię) i skąpałam się w złotych liściach na motocyklowych przejażdżkach. Trzeba przyznać, że tego roku trafiła się piękna złota jesień! W listopadzie robiło się na przemian nieprzyjemnie zimno i wiosennie ciepło, więc przed zimnem chroniłam się biegając po kopalni i wspinając W Skale, a ciepłych słonecznych promieni poszukiwałam na Nikiszowcu i w tynieckich lasach. W grudniu znienacka dostałam nowe challenge w pracy (jupi!), postanowiłam sobie przypomnieć, jak to jest mieć kontuzję (na szczęście najlżejszą z dotychczasowych), po czym powoli wchodziłam na pagóry (znalazłam śnieg na Lubomirze i jego resztki na Lubogoszczu) i praktycznie się nie wspinałam, za to dużo siedziałam i jadłam (aby przywitać rok 2020 po Świętach z odpowiednią POwagą). Wspominając wydarzenia tego roku dziwię się sama sobie, że dotrwałam do dnia dzisiejszego w jednym kawałku – i mam nadzieję, że 2020 będę mogła podsumować tak samo! Przede mną 365 nowych okazji i nowych doświadczeń :)