Duże dzieci = duża piaskownica

Prolog

Ambitne plany wyjazdowe wreszcie zmusiły mnie do mobilizacji i rozpisania listy motocyklowych szkoleń do zrobienia. Odkładałam je już od jakiegoś czasu – a to nie było okazji, a to zaklepałam już wszystkie dogodne terminy innymi rzeczami, to znowu ociągałam się z zapisem i miejsca się rozeszły. Pandemiczny początek roku nie pomagał za bardzo w moich staraniach, chociaż z drugiej strony mam teraz więcej czasu, bo zwyczajnie siedzę na tyłku i nie włóczę się po świecie (aż tyle) – łatwiej więc było zmotywować się do zapisów na dogodniejsze czasy ;)

Ostatni weekend maja przeznaczyłam na szkolenie enduro. W jeździe w terenie nigdy nie czułam się pewnie, przede wszystkim dlatego, że wjeżdżałam w niego tylko okazjonalnie i były to zazwyczaj krótkie odcinki na trasie.

2 lata temu robiłam już jedno podejście do takiego szkolenia, ale skontuzjowałam się na tydzień przed terminem i wszystko przepadło. Tym razem zapisałam się odpowiednio wcześnie, aby na pewno mieć zaklepane miejsce, i ostatni tydzień spędziłam na asekuracyjnych asfaltach.

W wyniku pieczołowitych poszukiwań odpowiedniej koniunkcji księżyca, dogodnego terminu i lokalizacji oraz (a przede wszystkim) świetnych opinii mój wybór padł na ProEnduro (będąc już po szkoleniu stwierdzam, że była to świetna decyzja).

Dzień pierwszy.

W sobotę z rana nieśmiało zawijam na Plac Motocrossowy MXDG w Dąbrowie Górniczej i już na starcie mam obawy – motocross i duże turystyczne enduro? To się nie może dobrze skończyć! ;) Dla potwierdzenia tego faktu położyłam Osiołka przed samym punktem zbiórki, gdy straciłam równowagę na tłuczniu. Cóż, takie moto, czasem musi się położyć.

Po ustawieniu wszystkich motocykli (jest nas siedmiu wspaniałych + trener) tak, aby nie stracić zębów (demontaż szyby), dało się nimi hamować (podniesienie stopki tylnego hamulca z pomocą magicznych kamieni) i nie ślizgało na wszystkim (ciśnienie w oponach znacząco spadło) przyszedł czas na zabawę – pozycja na motocyklu w jeździe, podczas przyspieszania i hamowania, balans ciała, praca hamulcami i sprzęgłem, ciasne zakręty po kwadracie i ósemce (jedno z moich ulubionych ćwiczeń, jeszcze z czasów placu). Brzmi prosto, ale podczas prezentacji niektórych elementów służących przyswajaniu nabytych umiejętności czuć było w powietrzu znajome połączenie ekscytacji i paniki – gdy jednocześnie boisz się czegoś i nie możesz się doczekać, aby spróbować ;)

Przykład: jadąc na motocyklu stojąc na podnóżkach (jak to w terenie, proste) przełóż prawą nogę nad kanapą motocykla na jego lewą stronę i usiądź. Następnie podnieś lewą nogę z podnóżka i postaw tam prawą stopę. Przejedź w ten sposób kawałek – i zmiana nogi! Wyobraź to sobie i oceń, czy będzie łatwo* ;)

Wraz z upływem czasu wyraźnie czuję, że uślizgi kół na błocie czy mokrej trawie, które wcześniej wzbudzałyby we mnie typowe paniczne spięcie, nacisk na hamulec i walkę z motocyklem teraz nie robią już na mnie wrażenia, o ile tylko nie grozi mi pewny upadek – dawajcie co macie, wszystkiego spróbuję! Zaledwie kilka godzin, a robi kolosalną różnicę w budowaniu zaufania do siebie i motocykla. Najbardziej widać to w trakcie relaksacyjnych przejażdżek w terenie w planie naszego dnia – gdyby ktoś kazał mi przejechać obie trasy poprzedniego dnia i porównał z dzisiejszymi pewnie nie uwierzyłby, że to ta sama osoba.

Dzień drugi.

Od samego wieczora pada, a i rano zza okna wita mnie ściana deszczu. Z tej okazji szkolenie zaczynamy o godzinę później, mam więc trochę więcej czasu na zebranie się i przedarcie na plac. Poprzedniego wieczora nie było sensu zakładać na te kilka godzin przerwy szyby i zmieniać kąta pochylenia kierownicy, więc czuję się trochę jakbym jechała na HD – ręce powyżej normalnej linii, osłony od wiatru zero, do tego mokro i kałużyście. Będzie rześko ;)

Z naszej wspaniałej siódemki została radosna trójka, reszta rozjechała się do domów po Poziomie 1 (w ProEnduro proces szkolenia przebiega na 4 poziomach zaawansowania).

Zgodnie z planem na Poziomie 2 bawimy się w pracę wzrokiem (widzenie centralne i peryferyjne), jazdę, zatrzymywanie i ruszanie w kopnym podłożu (doskonale sprawdza się tu odpowiednio rozorana ziemisto-piaskowa rynna po łuku), koleiny oraz podjazdy i zjazdy ze ścianek. Do tego wszystkiego czego nauczyliśmy się wczoraj dochodzą nowe ćwiczenia i więcej teorii – ma to swoje plusy, bo próbując skoordynować wszystkie elementy nie ma już miejsca na zbytne zamartwianie się tym, co dzieje się pod kołami, tylko trzeba jeździć ;)

Szczególnie we znaki daje mi się luźna rynna – przejazd na otwartym gazie, gdy reakcja obronna mówi „hamuj” wymaga zmian w światopoglądzie i odpowiedniego uporu. Z kilku(nastu?) prób przejechałam całość bez niespodzianek chyba ze 3 czy 4 razy – dobrze, że i tyle, bo gdyby nie wyszło siedziałabym tam do skutku :) Piach niby nie jest trudny per se, ale skutek przejazdu bardzo losowy – pewnie dopiero za kilkadziesiąt godzin spędzonych w piaskownicy będę mogła powiedzieć, że COŚ wiem.

Dzień spędzony na zabawie mija szybko i w pewnym momencie nieuchronnie trzeba wracać do domu. Jazda siedząc nigdy nie wydawała mi się tak dziwnie nienaturalna – po 2 dniach nad siodłem człowiek się odzwyczaja ;)

Epilog

Pierwsze efekty przepracowanego weekendu widać już teraz – zamiast szukać ładnych asfaltów na przejażdżki wybrałam się na okoliczne szutry i krzaki, do których wcześniej podeszłabym „z lekką dozą nieśmiałości” albo wręcz wcale. Teren łyknęłam z łatwością, okazał się nawet zbyt łatwy i stanowczo za krótki niż bym sobie tego życzyła – prędkość też zauważalnie wzrosła ;) O dziwo zaczęłam też odważniej wchodzić w zakręty na kostkowej oponie na asfalcie – czyżby poziom zaufania do jej możliwości też uległ poprawie?

Przeszukuję mapy w poszukiwaniu fajnych odcinków (ciągnie wilka do lasu), a docelowo treningowej pętli ze wszystkim. Dostałam też do odrobienia „zadanie domowe”, które pewnie będę regularnie wplatać w swoje przejażdżki. Obym nie musiała za jakiś czas pisać, że „gdyby kózka nie skakała” – trzymajcie kciuki za bezpieczny progres ;)

PS. Czytając ten wpis jeszcze raz po ukończeniu go odniosłam wrażenie, że chwalę się jak to mi nie poszło i czego to już nie umiem – absolutnie tak nie jest! Nauczyłam się wiele, ale jeszcze więcej nie wiem – ale teraz przede mną setki i tysiące godzin w terenie, gdzie będę stawać się coraz lepsza – i wjadę w niego z przyjemnością, a nie z obawą o swoje życie. Ogromny szacun należy się tutaj chłopakom z ProEnduro, bo odwalają kawał dobrej roboty – a efekty widać już po kilku godzinach treningu :)

PS2. Wszystkie zamieszczone w tym wpisie zdjęcia są autorstwa Kamila Łowickiego z ProEnduro. Mam nadzieję, że nie obrazi się za ich wykorzystanie :)

* Odpowiadam – pomimo wszelkich wątpliwości było łatwo! Podczas pierwszych 2 prób nie mogłam się ułożyć tak, żeby w ogóle przerzucić nogę nad kanapą, ale kolejne poszły bez problemu. Wygląda strasznie a daje masę frajdy i satysfakcji!