Offowy tydzień na dwóch kółkach przez Polskę Wschodnią.

Trans Euro Trail to europejski system offroadowych szlaków motocyklowych, łączących odcinki w poszczególnych krajach w spójną sieć. TET powstał jako dzieło społeczne, tworzone przez motocyklistów wytyczających trasy w swoich okolicach, i ciągle ewoluuje w mniej i bardziej oficjalne objazdy asfaltowych odcinków – bo kto by chciał marnować tyle czasu na jazdę po czarnym ;)

Polski wkład w TETa to 3 odcinki: wzdłuż wschodniej granicy oraz ze wschodu na zachód (lub odwrotnie oczywiście) północnymi i południowymi partiami kraju.

Wykorzystując resztki zeszłorocznego urlopu w małej, 3-osobowej drużynie wyruszamy na pierwszy odcinek trasy, od przejścia granicznego w Hrebennem, do Berżników. Do pokonania mamy dokładnie 1063km mieszanego terenu. Pogoda dopisuje, czas nas nie ogranicza – powinno być dobrze!

Dzień 1 – Wszędzie piach

Spotykamy się na opłotkach Rzeszowa w składzie: BMW F650GS, Honda CRF250L i Suzuki DL V-Strom 650. Może i brzmi bezosobowo, ale dobrze ilustruje przekrój sprzętowy, na jakim da się pokonać naszą trasę – czyli prawie na wszystkim, byle było obute w odpowiednie opony ;)

Pierwsze pół godziny wyjazdu wita nas zlewą i przemoczeniem (na szczęście już dojeżdżając w okolice Hrebennego zdążyliśmy wyschnąć), ale prognozy pogody na najbliższe dni napawają optymizmem.

Zaczyna się niewinnie – śmigamy sobie asfaltami przez las, gdzieniegdzie przez jakąś wioskę czy nawet kamieniołom (warto zwracać uwagę na tabliczki z zakazami wjazdu, bo jedną malutką przeoczyliśmy), odwiedzamy dawną cerkiew św. Paraskewy w Łówczy i nagle lądujemy w piachach. Z początku tylko ostrzegawczo, przez polne drogi, dojeżdżamy na długi, leśny podjazd po półmetrowej warstwie suchego piaseczku. Tutaj waga robi znaczenie – CRFka zauważalnie lżej płynie do przodu, podczas gdy nasze krówki mocniej się zapadają i trzeba się więcej namachać. Na szczęście trafiła się tylko jedna wkopka z przypalaniem ukrytych w głębi korzeni – może nie najszybciej, ale za to skutecznie, już po ponad godzinie pokonujemy ten kilkusetmetrowy odcinek. Dla odmiany już do końca dnia jeździmy po piachu – za to po ostatnim odcinku robi on na nas dużo mniejsze wrażenie.

Dzień 2 – Buszujące w zbożu

Drugi dzień upływa nam na atrakcjach! Zaczynamy od przejazdu przez kamieniołom i wieżę widokową w Józefowie, ziemiste wąwozy niczym wyjęte spod Kazimierza (tamten też odwiedzimy za kilka dni), suche jak pieprz pola, gdzie unoszą się za nami tabuny kurzu, jedną-jedyną kałużę, gdzie upaprałam GSa po szyję (a może po główkę ramy) i falujące rozległe tereny.

Pod wieczór, gdy już zbliża się pora poszukiwania miejsca na nocleg, niefortunny wypadek przy konfrontacji aluminiowego kufra ze stawem skokowym sprawia, że tracimy DLa. Działo się dużo i intensywnie, więc tylko pokrótce: karetka na ściernisku, patrol policyjny w stodole, DL w nowym, bezpiecznym domku, znikające wózki na SORze i luksusowy nocleg w hotelu pod Lublinem dla trzech.

Dzień 3 – Kazimierz i Afrykanie

Wyruszamy późno, bo hotelowe śniadanie smakuje wybornie, a i trudno się rozstać tak szybko, w drugi dzień wyjazdu. DL z kierownikiem wraca prosto na Kraków (jestem pełna podziwu za tak szybkie ogarnięcie transportu), a my lecimy dalej, już w dwuosobowym, damskim składzie. Kilometrów nie wpada dziś za wiele, ale docieramy do Kazimierza. Tamtejsze dojazdowe „asfalty”, czyli dziura na dziurze, to jeden z najgorszych elementów wyjazdu.

W Kazimierzu pierwszy raz widzimy innych TETowców (łatwo ocenić po poziomie i stylu obładowania motocykli) – przez ostatnie 2 dni nie spotkaliśmy żywej duszy. W podkazimierzowskim wąwozie z korzeniami gubię Jagodę, a gdy po kilku dobrych minutach nie nadgania, zawracam – i znajduję ją z nowymi towarzyszami na najbliższe kilometry. Przez większość trasy na nocleg prowadzę, a huk 2 basowych wydechów przelotowych na plecach powoduje, że jedziemy sporo szybciej niż normalnie, po błocie, tłuczniu i wymytych korytkach – Afrykanie wymuszają dobre tempo!

Dzień 4 – Gdy padają kolejne kończyny

Dnia czwartego znowu jeździmy przez pola – te suche i obwarowane kałużami, lasy – przez długie, leśne szutrowe autostrady, i piachy – suchutkie jak pieprz, ale z dnia na dzień coraz łatwiej poddające się prowadzeniu. Dnia czwartego nie dzieje się nic szczególnego – do momentu, gdy jakaś mulda wyrzuca mnie z trasy, GS traci kierunek (na szczęście tylko się wypiął) i przygniata mi nogę, a ja z półobrotem i w bólu ląduję na ściernisku. Na szczęście nic nie trzasnęło i mogę obciążyć nogę, ale z godziny na godzinę stopa puchnie coraz bardziej i coraz trudniej na niej stanąć, nie mówiąc już o podparciu się w terenie „w razie w” – szczęście w nieszczęściu ucierpiała prawa, więc jestem w stanie operować biegami, ale z hamowania tyłem dzisiaj nic nie będzie. Do końca wyjazdu jeżdżę asekuracyjnie, żeby tylko nie uszkodzić nic bardziej. Nocleg spędzamy na polu w agroturystyce, z dostępem do zimnej wody na ochładzanie kostki, u przemiłych gospodarzy – miejsce jest przyjazne dla motocyklistów, więc ze szczerego serca polecamy Słodki Zakątek.

Dzień 5 – Podlaskie asfalty

Piątego dnia podróży docieramy na Podlasie. Przeglądając rano dzisiejszy odcinek nawet się ucieszyłam, bo kolory dróg wskazywały na jazdę głównie asfaltami, z krótkimi odcinkami szutrowymi (dla mojej ciągle obolałej i spuchniętej nogi to jak wybawienie). Jak bardzo się myliłam!

W podlaskiej nomenklaturze asfaltem może być kawałek dobrze nam znanego czarnego, ale równie dobrze szeroka szutrowa droga o fakturze przejechanego wielkim ratrakiem zmrożonego stoku – taka sama tarka, tylko odstępy między rysami znacząco większe ;) Jazda po tym na dłuższą metę przyprawia o chorobę wibracyjną i tęsknotę za jakimkolwiek innym podłożem.

Podlaskie krajobrazy to zielone pola z krówkami, wielkie gospodarstwa z parkami maszyn rolniczych, rozległe lasy, opuszczone domy, zrujnowane kościoły i puste cerkwie.

Pod wieczór, już na sam koniec oficjalnych godzin zwiedzania (praktyka pokazuje, że zwiedzanie było możliwe tak długo, jak długo byli chętni) docieramy to jednego z najbardziej znanych miejsc na Podlasiu – Kruszynian. Tatarski meczet w rzeczywistości okazuje się dużo mniejszy niż na zdjęciu, za to o wiele bardziej zatłoczony – czemu trudno się dziwić, bo sierpień to ciągle wysoki sezon turystyczny. Jeśli zabłądzicie w tamte rejony zarezerwujcie sobie dodatkowe 50 minut i koniecznie weźcie udział w pogadance w środku – gospodarz tego miejsca opowiada w tak wciągający i sympatyczny sposób, że przy okazji zdobywania sporej dawki wiedzy o polskich Tatarach naprawdę fajnie spędzicie czas.

Drugie godne polecenia miejsce to zajazd tatarski „Na końcu świata”. Poza restauracją z lokalnymi specjałami dysponują również miejscami do spania w drewnianych tatarskich domkach – ale o nie pewnie trzeba postarać się dużo wcześniej ;) My lokujemy się nad pobliskim jeziorem. Towarzyszy nam cisza, ciemne niebo pełne gniazd i Wodnik Szuwarek, czuwający na przeciwnym brzegu.

Dzień 6 – Burza

W trasę ruszamy po krótkim postoju u mechanika – czyszczenie tłoczków hamulca w Hondzie działało przez jakieś 15km, po czym wróciło do swojej piszczącej normy ;) Lecimy standardem podlaskim – przez pola, lasy, szutrowe autostrady, małe wioski, gdzie na słupach zostały ostatnie młode bociany, wokół twierdzy Osowiec, zakłócamy ciszę w dolinie Biebrzy (na szczęście to samo robią krążące tamtędy maszyny rolnicze) i robimy fotkę nad kanałem Augustowskim (u jego początku). Krótka przerwa na poboczu drogi skutkuje zerową reakcją ze strony GSa po przekręceniu kluczyka. Nawet jeśli brakuje ładowania najpierw padają światła, a tutaj nagle kompletny brak reakcji, bez żadnego ostrzeżenia! Próba odpalenia na pych nie pomaga, bo zamiast ruszyć blokuje tylne koło – za to pogłaskanie przywraca nagle pełne działanie elektroniki i silnik odpala jak nowy. Jedziemy dalej, a ja na wyboistych paryjach wzdłuż rzeki (swoją drogą jeden z fajniejszych odcinków na trasie) obserwuję naprzemiennie ostrzeżenie o braku ładowania i idealne wskazania napięcia na akumulatorze. Moje podejrzenia potwierdzam na najbliższej stacji benzynowej – wytrzęsana przez ostatnie kilka dni śrubka na minusowej klemie obluzowała się i zamykała obwód tylko przy odpowiednim przechyleniu motocykla. Śrubokręt w ruch i możemy jechać dalej, już bez obaw, że nagle zatrzymam się w szczerym polu ;)

W międzyczasie nad światem zaczęły zbierać się czarne chmury, a porywisty wiatr tylko przypominał, że pora na poszukiwanie schronienia na noc. Lokujemy się na jednym z pól przy uroczysku Święte Miejsce (na wiatach zapisany jest nr telefonu do kontaktu ws. opłaty za nocleg) nad Rospudą. Gęsty las (nad ranem pełen grzybiarzy), dzika rzeka, kapliczka w miejscu kultu jeszcze z czasów pogańskich, mała grupka kajakarzy i my – i pomrukująca coraz groźniej nad głowami burza, która szybko przedziera się przez dach wiaty i przepędza nas do namiotów.

Dzień 7 – Ostatni

Poranne suszenie wszystkiego zabiera nam trochę czasu, a towarzysząca temu przelotna mżawka nie ułatwia całego procesu. Chcąc nie chcąc zwijamy obóz na wpół mokry – przed nami ostatni długi odcinek, pora wyjazdu nadchodzi, a po nocnych obfitych opadach raczej nie będzie łatwiej.

Jest w tym tylko trochę racji, bo piaszczyste odcinki jedziemy znacznie szybciej – koła nie mają się jak zapadać – za to te błotniste, gliniaste leśne dukty czy rozorane kołami ciężkich traktorów polne drogi to przygoda sama w sobie.

Najcięższa przeprawa całego wyjazdu czeka nas jakieś 80km do końca podróży. Wjeżdżamy w małą podmokłą dolinkę, dolaną na dokładkę poprzedniej nocy, z betonowym przepustem, pełną głębokich kolein. Na widok leżącej kilka metrów przede mną Hondy z wrażenia położyłam się i ja – zupełnie na niczym! Z pagórka przygląda nam się traktorzysta, który aż przysiadł na dyszlu wozu – pewnie niejedno już widział na tym odcinku, ale takie odpoczynki gdy nic się nie dzieje to też jakaś nowość (pewnie złapałby się za głowę gdyby wiedział, że to 2 baby pakują się w takie przeprawy).

Opony GSa szybko zostaję zaklejone na amen i próba wyskoczenia z koleiny (i uniknięcia przejazdu przez półmetrowej głębokości podejrzaną kałużę) wymaga wsparcia siłowego i wytargania go manualnie na dobre tory. Kolejna głęboka kałuża, betonowy przepust, na którym płyta silnikowa dostaje w kość, wąska i stroma koleina, gdzie Honda traciła przyczepność – i o dziwo jestem na łące, gdzie naszym poczynaniom z pełnym dezaprobaty wyrazem pyska przygląda się krowa. Dużo strachu i potu nas to kosztowało, ale nie było drogi odwrotu – przejechać albo zostać tam aż wyschnie ;)

Po tym odcinku trzymamy się nadziei, że nie będzie już więcej takich niespodzianek, bo robi się późno, a do granicy ciągle jeszcze kawałek! Im bliżej celu tym bardziej prawdopodobne, że z kolejnego mijanego podwórka wypadnie jakiś niskopodłogowy Burek, święcie przekonany o naszych złych zamiarach i szczerze oddany idei rzucenia się pod koła motocykla dla ratowania swojego obejścia. Dobrze, że jakiś czas temu czytałam o strategii wyjścia z takiej napaści, bo sztuka uciekania przez psimi zębami przydała mi się kilkukrotnie.

Nisko wiszące słońce kładzie się ciepło na mijanych lasach i pagórkach, z krzaków wychodzą sarenki i jakiś zbłąkany zając, a nawigacja wskazuje ostatnie kilometry trasy. Przed nami rozpościera się wielki las, podlaskimi asfaltami prowadzący na polsko-litewskie przejście graniczne z Bereżnikach. Na granicę wjeżdżamy razem, powolutku, napawając się tą chwilą, gdy po 7 dniach jazdy i przygód osiągamy cel – i po nacieszeniu się z osiągnięcia końca naszej drogi, nie wiemy co dalej.

Co zrobić, gdy droga jest celem i droga nagle się kończy?

Pierwszy odcinek TETa to przygoda – w zależności od aktualnych warunków może być lekką przejażdżką w przyjemnych okolicznościach przyrody albo walką o przetrwanie i przeprawami o życie. Jeśli nie umiesz jeździć w błocie czy piachu – nauczysz się, bo nie będziesz mieć wyboru. Pokonanie ponad 1000km zajęło nam tydzień, bez oddalania się od trasy bardziej niż musieliśmy (stacje benzynowe, SORy i te sprawy) – dla bardziej wprawnych jeźdźców wystarczą pewnie i 3 dni; chcąc zwiedzać coś po drodze pewnie i 2 tygodnie będą w sam raz.

Czy wróciłabym tam ponownie? Nie wiem, bo przed nami 2 kolejne Polskie odcinki – i cała TETowa sieć dookoła :)