Jak stardardowe wyposażenie GSiarza na wywczasie (3 solidne kufry, wiadomo) zastąpiły 2 niewielkie sakwy, czyli krótka historia o mojej ewolucji bagażowej - z górami w tle ;)

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze słońce było młode a ja miałam przed sobą swój drugi sezon motocyklowy i pierwszą poważną wyprawę, wyzwaniem większym niż sam wyjazd okazało się pakowanie.

Jednym z poważniejszych wydatków czekających prawdziwego GSiarza jest zakup kufrów – najlepiej odrazu trzech, koniecznie pasujących do siebie i zdołających pomieścić wszystko, co tylko może nam wpaść w ręce jako „warte do zabrania”. Dokładnie w ten sposób stałam się właścicielką zestawu Givi Trekker, o łącznej pojemności 112l (!), które udało mi się zapełnić podczas pierwszej 2-tygodniowej podróży do Rumunii.

Nie myślcie sobie, że napakowałam tam byle czego i nie wiadomo po co – lista „do zabrania” zawierała wszystkie niezbędne rzeczy, czyli podstawowe narzędzia, „Tire Doctora” do naprawy przebitej opony, śpiwór i matę, trochę ubrań na zmianę, kombinezon przeciwdeszczowy, kuchenkę z gazem i zapas jedzenia (nie na pełne 2 tygodnie oczywiście, ale kilka liofów tam wpadło). Żeby tego było mało, aparat, dokumenty i namiot wylądowały dodatkowo w tankbagu i rolce na siedzeniu pasażera.

O ile sama lista była jak najbardziej rozsądna, to problem leżał w jakości i litrażu prawie wszystkiego co wtedy posiadałam. 3-osobowy namiot z fartuchami śnieżnymi, pełny kombinezon przeciwdeszczowy z grubego materiału, turystyczna mata samopompująca w formie wielkiej rolki (jeden z wczesnych turystycznych modeli), nadmiar zapasów żywieniowych, ciepła bluza zamiast malej puchóweczki – a z każdym kolejnym elementem i waga całości i zajęta przestrzeń rosły.

Nie muszę chyba dodawać, że 2-godzinne targanie GSów z podmokłego pastwiska i przenoszenie wszystkich bagaży z 2 motocykli osobno było przygodą samą w sobie ;)

Do modyfikacji mojego sposobu pakowania przyczyniło się moje górsko-wspinaczkowe alter ego i naturalna konieczność minimalizacji i optymalizacji wszystkiego, co trzeba wynieść w góry na własnych plecach. Moimi narzędziami stały się kuchenna waga i arkusz excela, który obejmował poważne porównania wszystkich kategorii sprzętu z podziałem na modele, stosunek fajności do wagi i ceny i opis funkcjonalności. Ponieważ nie lubię duplikowania sprzętu i posiadania go w zbyt wielkiej ilości zależało mi na posiadaniu rzeczy jak najbardziej solidnych i uniwersalnych do różnych aktywności.

Możecie pomyśleć, że taki arkusz to dzieło wariata, ale idąc z duchem fast&light bardzo łatwo wyrzucić na sprzęt worek monet, którego nigdy już nie odzyskacie, a mogliście dużo lepiej wykorzystać (a z moich arkuszy skorzystało przy okazji sporo osób ;).

3 lata temu mój bagaż na 10-dniowy objazd CZ-SK zmieścił się już w 1 kufrze (centralnym od zestawu rumuńskiego) i osobnej rolce z namiotem. Awans wagowy był całkiem spory, ten w szerokości motocykla – znaczący! Motocykl z kuframi bocznymi jest już prawie jak samochód, w korkach nie poszalejesz ;)

Jak to wygląda dziś? Mój namiot zmienił wagę z ok 5 do 1.6kg i pomniejszył się 3-krotnie, mata podobnie się skurczyła, narzędzia potraktowałam wagą kuchenną do osiągnięcia do optymalnego setu.
Dzięki temu na bliższe i dalsze wypady jestem w stanie zapakować się w 30-litrową rolkę i nie muszę już przeszukiwać wszystkiego w poszukiwaniu jakiejś drobnostki, która na pewno znajdzie się w innym miejscu (bo nawet najbardziej uporządkowany bagaż po 2 czy 3 dniach wyjazdu ogarnia chaos).

Na ostatni wyjazd w Beskid Niski spakowałam się w sakwy Enduristan Blizzard (o których jeszcze wspomnę w osobnej notce) – i te 24l pojemności mogłam śmiało wypełnić zakupami na wieczór przy ognisku :)