Mój tegoroczny plan na główny wyjazd tego roku był całkiem ambitny – zamierzałam objechać dookoła Bałtyk, podążając szlakami TET w Finlandii, Szwecji i Norwegii. Pomimo kilku potknięć przy serwisowaniu motocykla i dwukrotnego przesuwania terminu urlopu – samym końcem sierpnia wyruszyłam w drogę.
Pierwszym (i, jak się później okazało, również końcowym) etapem mojej wycieczki był asfaltowy transfer do Tallina – 1300km przez całą Polskę, Litwę, Łotwę i Estonię. Niech ten, kto ma żelazny tyłek i nieugięty kręgosłup pierwszy rzuci kamień i powie mi jak zrobić to od strzała, bo ja nie jestem w stanie wytrwać na kanapie więcej niż 800km na raz. Pierwszy nocny postój robię zatem w Kownie, w nieco podejrzanym hostelu na obrzeżach miasta, ale za to niedrogo i nie pada mi na głowę. Deszcz będzie zresztą towarzyszył mi podczas całej podróży.
Moim najlepszym zakupem na ten wyjazd okazał się solidny komplet przeciwdeszczowy, bo nie było dnia, żebym nie musiała go używać – pomijając oczywiście samą podróż powrotną z Tallina. Klasyk klasyków, końcowi urlopu i powrotom do domu towarzyszy najlepsza pogoda – nie wiem czy to z czystej złośliwości, czy na otarcie łez przed powrotem do biura.
Przemierzając te 3 sąsiednie kraje doskonale widać zmieniający się krajobraz. Litwa to głównie płaskie, rozległe przestrzenie pokryte polami, z powietrzem pełnym pyłu typowego dla okresu żniw. Łotwa jest zdecydowanie bardziej leśna i zielona, po drodze mijam też wiele jezior. Ostatni z nich, Estonia, najbardziej przypomina klimatem kraje skandynawskie – rozległe lasy iglaste podszyte mchem i porozrzucanymi jakby od niechcenia głazami wielkości samochodów, a nawet język niepodobny do niczego (chociaż mi osobiście przypominał finlandzkie słowne łamańce). Do Estonii zresztą jeszcze na pewno wrócę!




Po dwóch dniach spędzonych w drodze, w deszczu i o burczącym brzuchu (bo trzeba cisnąć) sprawdzam prognozy pogody i funduję sobie małe załamanie nerwowe – jeszcze przed chwilą zapowiadane słoneczne, ciepłe dni odpłynęły sobie na jakiś inny koniec świata, robiąc miejsce dla 2 tygodniu deszczu. Wybierając między powrotnymi 1300km do domu a spędzeniem 2 tygodni w deszczu, z nadzieją na poprawę pogody, decyduję się jednak na tą druga opcję i po bardzo leniwym zwijaniu mokrego namiotu późnym porankiem wjeżdżam do Tallina.
Podróżowanie motocyklem ma swoje plusy – jeden więcej mieści na każdym promie, mogę więc kupić bilet na ostatnią chwilę, nawet godzinę przed wypłynięciem (jak zresztą zrobiłam). Raczej nie polecam zakupu jeszcze bliżej terminu bo jednak czasami trzeba odstać swoje w kolejce do check-inu i lepiej wjechać na pokład ze wszystkimi dwukołowcami, na początku ładowania – ale jeśli macie ochotę na spontaniczny rejs bez uprzedniego planowania, to wszystko da się zrobić.




Rejs na odcinku Tallin-Helsinki zajmuje nieco ponad 2h, po których bardzo prawdopodobnie przywita Was ściana deszczu, a jeśli nie zaplanujecie odpowiednio wcześniej ubrania się we wszelkie przeciwdeszczaki i nie zdążycie tego zrobić przed zjazdem – stawiając po raz pierwszy stopę na finlandzkiej ziemie będziecie już przemoczeni (przynajmniej do połowy).
Wyjeżdżając z portu odrazu kieruję się na sekcję 1wszą TET, podążającą wzdłuż wschodniej granicy kraju ku północnej Szwecji. Cały TET w Finlandii liczy na chwilę obecną prawie 10kkm i jest chyba najbardziej zagęszczoną siecią w skali Europy. Dzięki temu można dowolnie lawirować wzdłuż i w poprzek kraju, i niedługo później, wiedząc już, że mój pierwotny plan nie ma szans powodzenia, musiałam tylko wybierać odpowiadające mi odcinki.

Finlandzkie drogi to albo asfaltowe krajówki albo leśne szutrostrady, po których jedzie się szybko i spokojnie, bo poza głównymi miastami ruch jest niewielki – a nie jestem też na dalekiej północy, gdzie trzeba się rozglądać za stadami reniferów, które wchodzą na drogę nie przejmując się żadnych zasadami pierwszeństwa.
Podobnie jak podczas mojego zeszłorocznego wyjazdu do Szwecji, większość noclegów planuję robić w chatkach turystycznych, namiot mając ze sobą bardziej na wszelki wypadek. Idea schronów jest tu ta sama, za to nazewnictwo nieco inne:
- pełne, zadaszone domku to kota (najwyższy poziom luksusu),
- przeciwdeszczowe schrony o 3 ścianach to laavu (mniej luksusowo, ale za to mniej wędzenia się niż w kota),
- dzienne chatki na odpoczynek päivätupa (raczej nie nocuje się w nich),
- oraz miejsca przeznaczone na rozpalenie ogniska – nuotiopaikka (zazwyczaj to zwykłe palenisko, czasami ze stołami i ławeczkami).
W całej Skandynawii jest ich naprawdę dużo – wystarczy tylko wiedzieć jak ich szukać :)




Moje pierwsze laavu nad pełnym klimatu jeziorem sprawuje się na tyle dobrze, że przypadkowe pocięcie sobie dłoni nożem zmusza mnie do koczowania tu również i drugiej nocy, a potem równie przypadkowe rozładowanie akumulatora, do bardzo późnego wyjazdu kolejnego dnia. Przez te niefortunne przypadki straciłam właśnie półtora dnia, a nie mam nawet jak tego nadrabiać nie wiedząc jeszcze, czy będę w stanie prowadzić i jakie tempo dam radę utrzymać (w szpitalu dostałam 2 szwy, mam też mocno ograniczony zakres wykonywanych operacji bo straciłam możliwość używania kciuka) – za to wiem już, że moja Bałtycka wycieczka właśnie umarła śmiercią naturalną.
No ale: nie liczy się cel, bo droga jest celem, prawda?
Jest jeden plus: półtora dnia pod dachem i przy (prawie) niegasnącym ognisku dało mi wystarczająco dużo czasu na wysuszenie wszystkich rzeczy (chociaż buty doschną mi chyba już po powrocie do Krakowa).





Jadę! Zdecydowanie wolniej i bardziej zapobiegawczo, już nie na koniec świata, ale jednak. Finlandia, pomimo niekończącej się ulewy, ukazuje mi swoje (nieco pochmurne) piękne oblicze, to dzikie i pełne zapachu mokrej ściółki i dobrze wysuszonego drewna, i to pełne skandynawskiej historii i kultury, jej smaków i zapachów.






Jeśli chodzi o smaki – prawie wszystko co udało mi się tam zjeść było absolutnie pyszne, ale niejeden zakup potrafi zaskoczyć (jak pewne „ciastko”, które okazało się lokalnym pierogiem na cieście żytnim z ziemniakami). Pokonując kolejne kilometry z chatki do chatki robię zakupy na sam koniec dnia, biorę więc z półek co mi się spodoba albo co zastanę – chociaż z dostępnością produktów nie miałam żadnego problemu. Markety K-market albo, preferowane przez mnie, S-market znajdują się w każdej większej wiosce/miasteczku i otwarte są do późna. Nie ma tez niedziel niehandlowych ;)






Każdego dnia udaje mi się pokonać średnio 150-250km – wydaje się niewiele, ale nigdzie się nie spieszę, zatrzymuję się gdzie chcę i kiedy chcę, i bez względu na powód. Robię zdjęcia gdy pada albo przy okazji, bo akurat na chwilę przestało padać, odpalam drona bo akurat mam więcej przestrzeni i wiatr nieco zelżał, robię gorącą herbatkę gdy chcę rozprostować kości albo popatrzeć w przestrzeń – największym plusem w podróżowaniu solo jest niezależność od nikogo i od niczego.
Po zdjęciach może tego nie widać, ale właśnie minął pierwszy tydzień wyjazdu – i najpiękniejszy do tej pory dzień!





W tym momencie wiem już, że jakiekolwiek, ambitne czy mało ambitne plany nie mają tu miejsca – gdy pada jest źle bo zimno i wolno, gdy świeci słońce to wcale nie jest wiele szybciej bo świat robi się piękniejszy i więcej przystaję na zdjęcia albo latanie (a dziś było mocno!) ale przynajmniej jest cieplej ❤️
Dlatego teraz jadę sobie do momentu aż:
- znajdę zbyt ładne miejsce na popas aby je szybko opuścić,
- znudzi mi się jazda na ten dzień,
- albo mój zadek błaga o litość (bo chyba już mam na nim odciski).





Tak dla odmiany, kolejny dzień był chyba najgorszym z całego wyjazdu. Zaczęło się dobrze: świeciło słoneczko, szlak był urozmaicony różnymi typami nawierzchni i paroma widoczkami, trafił się nawet jeden zabytek – a później było już coraz gorzej, gdy rozpoczęły się niekończące się długie proste po leśnych szutrostradach. Nie zrozumcie mnie źle – ja uwielbiam lasy i o ile ile ogólnie te szuterki Finlandii chwytają za serce, to jest jakaś rozsądna ilość jaką jest się w stanie przyjąć jednego dnia – a tu do znużenia, bez końca, „15km prosto”, aż miałam ich dosyć.





Dzisiejszy rekord dziennego kilometrażu już chyba nie zostanie pobity podczas tego wyjazdu. Jutro zmieniam kierunek – drogę ku północy kończę na wysokości Kokkola i zbliżając się do morza wracam na południe.











W tym miejscu polecajka – bez względu na to czym i o jakiej porze roku podróżujecie, będąc w okolicy Vaasa gorąco polecam zatrzymać się w Opintola B&B. Jest to przytulny motelik mieszczący w budynku dawnej szkoły podstawowej. Właścicielka (córka nauczycielki, która jeszcze pracowała w tej szkole) całym sercem dba o komfort gości, dobrą atmosferę i pyszne jedzenie – i z chęcią opowiada o szkole, pokazując zachowane w niej do dziś wyposażenie. Jest niedrogo, pysznie i mega wygodnie. Ja zdecydowanie chcę tam wrócić!









Kieruję się w stronę wybrzeża. Jest wietrznie, do tego stopnia, że podmuchy kilka razy próbują ściągnąć mnie z drogi. Na szczęście mimo tego kilometry wchodzą gładko – trochę słonecznie, trochę deszczowo, ale do przodu.
Zachodnie odcinki TET okazują się typowo nadmorskie – piachu jest tu pod dostatkiem!
Widać też różnice w rozmieszczeniu domów – stoją raczej w grupkach, w większości na otwartej przestrzeni, nie tak odseparowane, pojedynczo po lasach, jak bardziej na wschód.








Mimo dosyć późnego startu pokonałam dziś ok 300km i wylądowałam w okolicach Pori, nad wielką wodą, przypieczętowując to wizytą w latarni morskiej, będąc świecie przekonaną, że to po prostu Bałtyk – ale najwyraźniej ten kawałek wody ma własną, dumną nazwę – Botnik Południowy.








Kolejnego dnia dojeżdżam do Turku, co oznacza, że przede mną jeszcze tylko jedna pełna dniówka TETa. Jazda w kierunku domu zawsze przebiega jakoś szybciej, czas i kilometry umykają jak ziarnka piasku między palcami i nie wiadomo nawet kiedy nagle okazuje się, że to ostatni solidny dzień wyprawy.
Trud mój skończon – osiągnęłam dzisiaj to, co zamierzałam i dojechałam ostatnią sekcję TETa kończąc na opłotkach stolicy. Ku mojemu zaskoczeniu, sama końcówka, a dokładnie odcinek od Salo okazał się najbardziej technicznym! Gołym okiem widać, że linesman mieszka w okolicy i chciał pokazać światu swoje podwórko z jak najlepszej strony (pozdrawiam, @gozamite). Leśne singielki, piaszczyste poletka i podjazdy, szybkie przelotki a nawet paskudna błotnista koleina – dzisiaj było wszystko ❤️
Udało mi się nawet oszukać przeznaczenie i objeżdżać bokiem wszystkie opady – tyle wygrać!
W trakcie tego wyjazdu pokonuję po kawałku z 5 odcinków TET, każdy z nich nieco inny:
- sekcja 1, transferowa, łącząca Helsinki z północną Szwecją, wijąc się przez cały kraj w drodze na Nordkapp – zrobiłam jej nieduży kawałek, szybko prostując moją trasę na północ, gdy już wiedziałam, że pierwotny plan idzie w odstawkę,
- sekcja 2 – która podążałam mniej-więcej do wysokości Kokkola, bardzo urozmaicona i moim zdaniem ciekawsza niż 1,
- sekcja 18 – która sama w sobie jest króciuteńka, a ja skróciłam ją jeszcze bardziej w poszukiwaniu wybrzeża,
- sekcja 3 – nadmorska, biegnąca wzdłuż zachodniego wybrzeża od Turku aż po Szwecję, bardzo urozmaicona – są i lasy i piach, i widok na morze, i znowu lasy, i asfaltowe winkle,
- sekcja 5 – moja ulubiona, najbardziej techniczna i urozmaicona – rodzinne strony linesmana, który zdecydowanie chciał pochwalić się swoimi najlepszymi kawałkami.
Ponieważ TET w Finlandii jest gigantyczną siecią (zrobiłam pewnie zaledwie 25%) mogłabym poświęcić na niego jeszcze niejeden wyjazd.


Dojeżdżam do Helsinek, robię zakupy, ładuję baterie, odsypiam i wczesnym rankiem melduję się na prom do Tallina (tym razem płynę linią Viking Line i nie polecam – o ile nie zamierzacie wydać pieniędzy w barach na pokładzie to żywcem nie ma gdzie usiąść). Znacząco skróciłam czas tego wyjazdu, ale i tak udało mi się pokonać kilka tysięcy kilometrów tras Finlandii. Jeszcze tylko 1300 do domu!