Pakistan. Kraj, którego odwiedzin nigdy nie planowałam i trafiłam tam zupełnym przypadkiem, a który skradł moje serce.

Do tej pory zawsze sądziłam, że moim miejscem na ziemi (poza Ojczyzną) są kraje północy, aż po Islandię i mój ukochany (jeszcze nieodwiedzony) Spitsbergen, z ich milcząca zielenią, surowymi skałami i milionem jezior i wijących się przez krajobraz rzek, gdzie łatwo można zaszyć się w ciszy i przestrzeni, z dala od ludzi i problemów.

I chociaż Gruzja i Armenia urzekły mnie swoją dzikością i prostotą, a kraje takie jak Kirgistan i Mongolia czy Bhutan i Nepal znajdują się na mojej liście miejsc do odwiedzenia, to Azja sama w sobie nigdy nie była moim konikiem. Za ciepło, zbyt wilgotno, miliony ludzi wszędzie – nie moje klimaty.

I tak oto, pewnym wiosennym wieczorem, w wyniku przypadkowej rozmowy ze znajomym, któremu brakowało pomysłu na wyjazd urlopowy, i zupełnie przypadkowo znalezionemu postowi Borówy z gotowym projektem zapisałam się na 2 tygodniowy motocyklowy wyjazd na północ Pakistanu.

Dostanie się do Pakistanu z Krakowa, w miarę po kosztach (chociaż loty to i tak bardzo duża część wydatków tej podróży) i bez miliona przesiadek opłacam kilkugodzinnym nocnym oczekiwaniem na lotnisku w Dubaju. Teoretycznie dałoby się przespać, ale terminal odlotów jest niesamowicie żywy – setki ludzi wylatujące w kilku kierunkach, do Azji i Afryki, nieustannie przemieszczają się po lotnisku, gwarnie, pospiesznie i najczęściej stadami. Widać stroje charakterystyczne dla wielu krajów i religii, różne nakrycia głowy i fryzury, kolory i faktury. Ja też wyglądam niecodziennie – z przerzuconym przez ramię niewielkim plecakiem, kaskiem w ręku, w spodniach i butach motocyklowych (co jak co ale strój motocyklowy bezwzględnie musi dolecieć na miejsce), i narzuconą na głowę kurtką idealnie wpasowuję się w tą nieszablonową mieszankę.

Po 26 godzinach od wyjścia z domu lądujemy w Islamabadzie. W sumie to ląduję ja, ponieważ mój niedoszły towarzysz zrezygnował z udziału w wyjeździe, a resztę ekipy poznaję dopiero po wyjściu z samolotu. I to dosłownie za drzwiami – okazuje się, że łapanie ludzi wysiadających z kaskami w ręku jest nadzwyczaj łatwe. Borówa, główny sprawca tego zamieszania, oraz nasz lokalny przewodnik czekają już w hali przylotów.


Ładujemy się do busika, robimy szybki transport do miejsca noclegu, zrzucamy bagaże (wyobraźcie sobie, że żaden nie zaginął podczas podróży) i lecimy na miasto ogarniać wymianę waluty i jakieś jedzenie.

Dzisiejszy Islamabad trochę kojarzy mi się z widokami na niektórych rzeszowskich osiedlach 25 lat temu. Wszędzie szary beton i odrapany metal, szarzy ludzie i wszędobylskie śmieci na ulicach. Nie zobaczymy co prawda ani kawałka centrum miasta i żadnej z jego atrakcji, bo jesteśmy tu tylko na moment – następnym razem będę musiała przylecieć kilka dni wcześniej i na spokojnie wybrać się na zwiedzanie.


W jednym z rzędów blokowisk znajdujemy lokalne centrum świata wymiany walut – na krótkim kawałku ściany znajduje się chyba z 5 kantorów, w tym jedyny otwarty. Przed wejściem 2 młodych miejscowych mężczyzn pełni rolę ochrony lokalu. Salwar kamiz1 w gustownej czerni, czarne czapeczki z daszkiem i po kałachu w ręku – widok, który po 2 dniach wydaje nam się zupełnie rozsądny i normalny.


Wymiana waluty trwa niesamowicie długo, mimo iż 2 osoby wymieniają fundusze hurtowo dla całej grupy – każda transakcja wymaga spisania protokołu, lepiej więc zrobić to raz a dobrze.

Szybko przelatujemy przez zlokalizowany w czymś, co wygląda jak normalny prywatny dom, chiński sklep, po małe zakupy. Ponieważ w Pakistanie jest całkowity zakaz picia i sprzedaży alkoholu to oczywiście nic takiego nie kupujemy :)

Kolacja w ogródku lokalnej knajpki to nasze pierwsze spotkanie z kuchnią pakistańską, a przy okazji z lokalną flora bakteryjną, czyli czymś, na co nie będziecie się w stanie przygotować w kraju. Prędzej czy później i tak każdemu odbije się to czkawką więc odrazu polecam nie ograniczać się i jeść co Wam się podoba, należy tylko uważać na kilka rzeczy:

  • mycie rąk – podstawy, które na tego typu wyjeździe pomogą odwlec wasze spotkanie z nieuniknionym,
  • wodę – stojąca po lokalach woda w dzbankach czy butelkowana woda z zerwaną nakrętką to tzw. „natural water”, czyli zwykła kranówka – mimo, iż pitna, to jednak flora mało przyjazna dla przyjezdnych, lepiej poprosić o wodę mineralną,
  • warzywa i owoce – surówki itp. będą przemyte wodą z kranu, obowiązuje więc ta sama zasada jak powyżej,
  • przyprawy – pakistańskie jedzenie jest bardzo ostre, jeśli więc macie możliwość dogadania się z obsługą poproście o łagodniejszą wersję dania.

Wzdłuż ulicy przejeżdżają trąbiące auta (trąbią bo jadą), wolnym krokiem przechadza się starszy człowiek z wielką klatką z jakimiś śpiewającymi ptaszkami (pewnie na sprzedaż), na chodniku przycupnął człowiek, u którego za niewielką sumę w kilka minut wyczyścicie swoje buty (rzeczywiście robi kawał dobrej roboty), nad nami bezchmurne niebo.

Jest nieźle!


  1. Salwar kamiz (lub szalwar kamiz – hindi, सलवार क़मीज़ urdu شلوار قمیض) – tradycyjny strój noszony w Azji (w Afganistanie, Pakistanie, Bangladeszu, Nepalu, Indiach) składający się z „salwar” – workowatych, zwężonych na dole spodni (szarawarów), oraz „kamiz” – luźnej koszuli (tuniki). ↩︎