Dzisiejszy dzień nie będzie może najdłuższy ale za to zdecydowanie najtrudniejszy. Paweł już od kilku dni budował atmosferę niepokoju i ja osobiście naprawdę zaczęłam się obawiać tego, co nas dzisiaj czeka.
Celem dnia jest Khunjarab – przełęcz na granicy pakistańsko-chińskiej o imponującej wysokości 4693m n.p.m. Będzie to mój i motocyklowy i jakikolwiek rekord wysokości. Do tej pory najwyżej byłam skiturowo, na 3666m (wpis o wycieczce na Grossvenediger tutaj).
Przezornie spakowałam na zadupek dodatkowe warstwy ocieplające, zamiast lekkiego softshella ubieram kurtkę motocyklową, do kieszeni szybkiego dostępu wrzucam rękawice i kominiarkę. Jedynie ze spodniami wiele nie zrobię – motocrossowy model nogawek kończy się trochę wyżej niż rozsądnie powinien na takie warunki ale jakoś sobie z tym poradzę ;)
Trasa jest dzisiaj ekstremalnie łatwa nawigacyjnie – po wyjeździe z Montvale skręcamy w prawo i jedziemy Karakoram Highway aż do momentu, gdy skończy się Pakistan i Chińczyk z bronią nie pozwoli nam jechać dalej.
Tęczowy mostek z widokiem na Tupopdan
Jeszcze w Passu robimy postój na fotki. Zaraz za miastem, kawałeczek za punktem widokowym na lodowiec Bautra, na rzece Hunza (a jakże!) przewieszono niedługi kolorowy mostek.
Już po powrocie do Krakowa usłyszałam komentarz, że tęczowy most w Pakistanie to jakoś tak ideowo niebardzo pasuje do wizerunku – ale sama nie wiem.
W tym miejscu robimy też dłuższa sesję fotograficzną – na ulicy, zaraz przy moście. Zdjęcie tytułowe do tego wpisu (jedno z moich ulubionych z całego wyjazdu) jest właśnie stamtąd – a masyw górski za moimi plecami to wspomniany już we wcześniejszym wpisie Tupopdan, czyli Passu Cones.
Gdzieś dalej na trasie robimy grupowe tankowanie. Nasze GSy prawie nie spalają paliwa, chyba tylko napawając się jego aromatem, zatem nie mam pojęcia jakie mają spalanie – symboliczne.
Lokalna stacja paliw PSO (wg. Jamsheda to najbardziej wiarygodna sieć w Pakistanie – może komuś się przyda ta informacja) w Sost to przy okazji coś między pit stopem a naszymi MOPami. Kolorowe ciężarówki (uwielbiam!) albo czekają na coś albo odpoczywają – a kierowcy, rozsadowieni na murku naprzeciw, razem z nimi.
Sposób, w jaki Pakistańczycy personalizują swoje auto to magia sama w sobie. Wszelkie kolory tęczy, motywy przyrodnicze albo portrety czy symbole, do tego najróżniejszej maści gadżety – od łańcuszków i wisiorków, przez wycinane z drewna koniki, aż po metalowe małe modele rakiet czy samolotów – wszystko przejdzie! Im więcej tym lepiej.
Moje ulubione motywy to ptaki (królują pawie i bażanty), konie i portrety. Na niejednym aucie tylna klapa robiła za płótno, na które naniesiono postać, najczęściej poważnego mężczyzny z wąsem. Ciężko powiedzieć czy to postać historyczna, lokalny bohater czy może portret właściciela wozu :)
Spora część tych aut posiada specjalną platformę na przednim zderzaku – z miejscem na ławeczkę czy tam poduszeczkę do siedzenia, a i pewnie na ogarnięcie sobie posiłku gdy kierowcę zastanie dłuższa przerwa.
Zastanawialiśmy się jak wygląda proces personalizacji takiego wozu. Wyobrażam to sobie tak, że kupuje się prostą platformę na kółkach, najlepiej biała lub szarą, jak czyste płótno – i z biegiem czasu właściciel dodaje kolejne elementy, co tam znajdzie ciekawego do namalowania czy przyczepienia do tej konstrukcji, przelewając na nią swoje doświadczenia i emocje.
Narazie jeszcze nie dowiaduję się jak ten proces wygląda w rzeczywistości – moja bajkowa wizja całkowicie mi odpowiada ;)
Khunjarab
Khunjarab to zarówno nazwa przejścia granicznego, szczytu nad nim (Khunjarab Sar I, ok 6020m) oraz parku narodowego, na którego teren właśnie wkraczamy. Park narodowy powstał tu w 1975. w celu ochrony Ovis ammon polii – owiec Marco Polo. Mamy zresztą na to naoczny dowód – gdy czekamy na wjazd na bramkach do parku (klasycznie, kontrola dokumentów i pozwoleń) na ścianie nad nami (szczyt Dih) pasie się całe stadko owiec.
To ostatnia okazja do ubrania się na spokojnie – od tego momentu robi się coraz zimniej, a na wypłaszczeniu przed samą przełęczą wietrzniej. Podmieniam rękawiczki i wrzucam na szyję buffa, najcięższe działa zostawiając na sam koniec. Dopiero na serpentynach przed końcem trasy wrzucam na siebie moją żarówiastą przeciwdeszczówkę – jako ultimate weapon dla ochrony przed wiatrem spisuje się idealnie.
W okolicy przejścia granicznego pasą się grupki jaków, przyzwyczajonych do obcych na tyle, że pozwalają podejść na kilka metrów do siebie, ale zachowują odpowiedni dystans społeczny. Większość jaków w Pakistanie jest półdzika – mają swoich właścicieli, którzy wypuszczają ja na wypas gdzie im się podoba w sezonie od wiosny do jesieni, tylko na zimę spędzając je w doliny.
Samo przejście graniczne to taki większy cielętnik z narysowaną na środku czarną kreską, której strzeże uzbrojony żołnierz, i imponującym, masywnym budynkiem – bramą. Zatem jest bardzo prawdopodobne, że jeśli jedną stopą przekroczycie tą czarną linię to jedną nogą będziecie w Chinach.
Sost raz jeszcze
O Sost – poza wspomnianą już wyżej stacją paliw – nie mam w sumie nic ciekawego do powiedzenia, bo to takie małe miasteczko, w którym ludzie żyją sobie powoli i nic nie ma, a i turyści pewnie rzadko tu zaglądają – ale doskonale było tu widać jak prezentuje się typowe miasto północnego Pakistanu. Zwykłe codzienne życie odbywa się tu z 6- i 7-tysięcznymi górami w tle – trochę jak nasze Zakopane, tylko w nieporównywalnie większej skali i z mniejszą ilością tandety.
Dzisiejszy odcinek: mroźne 240km (chyba najdłuższy do tej pory!)