Na śniadanie: Shimshal i skalne obrywy
Głównym celem dnia na dziś jest dotarcie do Shimshal. Położona nad rzeką o tej samej nazwie wioska jest najwyżej położoną osadą w Pakistanie – znajduje się na 3100m n.p.m – i wiedzie do niej jedna z najbardziej ekstremalnych dróg świata. Wijąca się między skalną ścianą a nadrzecznym urwiskiem 52km długości droga wcina się głęboko w dolinę. Trasa powstawała 18 lat i jest dziełem ciężkiej pracy mieszkańców. Kiedyś ten dystans pokonywano w ciągu 2-3 dni – dzisiaj do Karakorum Highway (KKH) dojedziemy w ok 3 godziny.
Na wjeździe do doliny klasyczna kontrola policji – tym razem drogę zagradza nam sznurek z przewieszoną środkiem butelką. Odbijamy papiery, jeszcze zanim dojedzie reszta grupy, i lecimy dalej.




Droga do Shimshal zdecydowanie nie nadaje się dla osób z lękiem wysokości albo nieobeznanych z lufą pod nogami – miejscami skalne urwiska mają grubo ponad 100m wysokości. Droga jest wąska dla auta (miejsca na mijankę 2 jadących z naprzeciwka samochodów to rzadkość), ale wystarczająco przestronna żeby z przyjemnością pośmigać tam motocyklem. Wystarczy nie szaleć i nie spaść ;)
Chciałabym bardzo opisać jak wygląda sama wioska Shimshal – ale po jakichś 20-30km w głąb doliny drogę zagrodził nam obryw. Sytuacja jest nieciekawa – teoretycznie dałoby się ultra delikatnie przepchnąć tamtędy motocykle, ale ryzyko obsunięcia się dużych głazów podtrzymujących resztki drogi jest spore – a auto nie ma po co tam nawet podjeżdżać. Dalej nie pojedziemy.







Shimshal musi poczekać – może za rok się uda! Chętnie wrócę tam znowu, chociażby po to, aby natrafić na inny obryw.
Obiad w towarzystwie jaka








W ramach nieco bardziej odświętnej niż zazwyczaj obiadokolacji jedziemy dziś na coś specjalnego. Niedaleko naszego noclegu (Montvale Resort) znajduje się mała restauracyjka serwująca mięso z jaka. Dokładnie tak – z tych dużych, uroczych, puszystych krówek, które spotkaliśmy m.in. na przełęczy Khunjarab.
Do wyboru mamy 2 dania: stek albo burger. Wybieram steka, proste, i jest to pretendent do tytułu najlepszego steka, jaki jadłam w życiu. O pierwsze miejsce bije się tylko z tym, jaki jadłam w Yosemite – z amerykańskiej krówki, przyrządzonego na amerykańskim ognisku przez osobę, która wie, jak się steka robić powinno.
Nawet po długich dumaniach nie udało mi się stwierdzić, który z tych 2 był lepszy – ale oba będę tak samo czule wspominać!

Nie będę już o tym wspominać dalej, ale i burgera dane mi było skosztować – kolejnego dnia wróciliśmy w to samo miejsce. I też był pyszny! Jeśli jednak będziecie w okolicy i będziecie mieć tylko 1 okazję na testy, pamiętajcie: stek > burger.
Na deser: Passu
Po obiedzie podjeżdżamy na jeszcze jedno miejsce: lodowiec Passu. Dojazd jest niedługi, nieco wyboisty (ale to nie problem dla motocykli), na końcu jest mały plac parkingowy. Nie mam pojęcia ile kosztuje bilet wstępu na szlak bo wszystko jak zwykle ogarnia Jamshed – dlatego wyliczenie kosztów tego wyjazdu było dosyć trudne ;)


Po kilkunastu minutach spaceru otwiera się szeroki widok na jęzor lodowca, opadającego spod szczytu Passu Sar (7478m n.p.m), i morenę poniżej. Szlakiem da się podejść dalej, pod samą ścianę lodowca, ok 4km w jedną stronę – ale w motocyklowych butkach i ciuchach wystarczy nam widok stąd.
Na kolację: Karimabad – pakistańskie Zakopane
Dzień kończymy gdzieś w połowie drogi między Gilgit a Sost. Karimabad dzisiaj stanowi ośrodek przemysłowy oraz turystyczny. Na głównej ulicy miasteczka jest mnóstwo restauracji, kawiarenek i sklepów z pamiątkami, za których przyczyną do mojego bagażu wpada kilka pashmin. Takie trochę nasze Krupówki w Zakopanem – nawet górskie otoczenie podobne, tylko w nieco innej skali.
Z okien hotelu widzimy Altit, niemal 1100-letni fort, będący swego czasu domem dziedzicznych władców księstwa Hunza.

Dzisiejszy odcinek: 121km + trochę trekkingu