Jeszcze przed śniadaniem idę na krótki spacer po okolicy.
Lubię takie szwendanie wczesnym rankiem, gdy większość mieszkańców jeszcze śpi lub uwija się przy śniadaniu, a ulice są opustoszałe i można na spokojnie pooglądać jak żyje się ludziom w tym konkretnie zakątku świata, jak wyglądają tutejsze budynki, co tworzy rozgardiasz na podwórkach i czym obrosły ogrody. Dzień rozwija się powoli – na dowożeniu dzieci do szkoły, wypędzaniu zwierząt na pastwiska czy sprzątaniem sklepików i restauracyjek przed otwarciem. Wszystko skąpane jest w ciepłych promieniach słońca, leciutko wieje wiatr – dostrzegalny tylko wysoko ponad miastem, gdy szaleje po ośnieżonych szczytach.
Dzień (już cała grupą) rozpoczynamy zwiedzaniem. Przed wczesnym lunchem mam właściwie tylko 1 punkt do zwiedzenia: górujący nad Karimabadem fort Altit, wspomniany już we wcześniejszym wpisie.
Altit pierwotnie stanowił siedzibę władców księstwa Hunza (noszących tytuł 'Mir’). Fort, a w szczególności jego wieża mają ponad 1100 lat (wybudowany w XIw.), co czyni je najstarszym zabytkiem w całej prowincji Gilgit-Baltistan.
Słowo „Altit„ oznacza „tą stroną w dół„, co dużo łatwiej zrozumieć znając jedną z ciekawostek dotyczących tego miejsca. Patrząc od strony doliny rzeki Hunza, w górę, w oczy rzuca się kilkusetmetrowa skalna ściana, na której zwieńczeniu wybudowano fort. Urwisko to stanowiło ostatnie co wiedzieli w życiu wrogowie i zdrajcy panujących władców – karą za zniewagę było zrzucenie z urwiska, gwarantujące 100% skuteczność pozbycia się niechcianego człowieka.
Obszar wokół fortu, jak i większość prowincji, zamieszkuje ludność Burusho, posługująca się zaliczanym do języków izolowanych burushaskim – co niestety oznacza, że moje dobre chęci nauczenia się chociaż podstaw urdu nie miałyby żadnego znaczenia w tej części kraju ;) przy okazji zwracając uwagę na imponujący fakt, że prawie każdy mieszkaniec tego regionu włada trzema językami: urdu, burushaskim i angielskim (jako językiem urzędowym w Pakistanie).
Po zwiedzaniu fortu robimy dłuższą przerwę na polowanie na pamiątki, treściwy obiad i lecimy dalej – jeszcze dzisiaj musimy dojechać do Gilgit.
Droga mija nam w typowym wakacyjnym rytmie – zatrzymujemy się to na fotki, to na dłuższą przerwę na herbatę, to na jeszcze dłuższą przerwę na otwarcie drogi.
Budowa i remonty dróg w Pakistanie to zupełnie osobna kwestia. W Gilgit-Baltistan spotkaliśmy tyle prac drogowych, ilu jeszcze nie widziałam w tak krótkim odcinku czasu (może tylko na wiecznie „remontowanej” A4 Kraków-Katowice) – po latach zastoju kraj jest w budowie i prze do przodu. Podejrzewam, że za kilka lat miejsca, które widzimy dzisiaj, nie będą już takie same. Łatwość dojazdu pociągnie za sobą większą ilość turystów i większy napływ gotówki.
Z motocyklowego punktu widzenia wszelkie prace drogowe dzielą się na 2 rodzaje: taki, przez który i tak damy radę przejechać (auto już niekoniecznie) bo jest wystarczająco szeroko albo robimy to wystarczająco szybko oraz ten, który wstrzymuje wszystko i wszystkich do odwołania. Ten drugi gatunek napotykamy tylko 2 razy: gdy koparka blokuje całą drogę (na jakieś 30 minut) i gdy trwa strzelanie zbocza i dla własnego bezpieczeństwa nie ma po co się pchać dalej, nawet gdyby była taka możliwość (ponad godzina postoju).
Wracając do drogi – gdy już jedziemy to ciśniemy ile fabryka dała naszym małym kucykom :)
Na ostatni odcinku dzisiejszego dnia odsunęłam się na sam koniec stawki – gdzieś daleko za mną zostały już tylko oba auta – przystając tylko co kawałek na zdjęcia albo wypuszczenie drona na zwiady. Słońce zaczęło już przysiadać nisko nad horyzontem, podświetlając złocące się drzewa i górskie zbocza. Było zdecydowanie zbyt pięknie aby minąć to w biegu więc nie spieszyłam się ani trochę. Właśnie tak lubię – niespiesznie chłonąć każdy moment.
Tak wita nas Phander!
Tym razem zatrzymujemy się w hoteliku Hill Top Lodge.
Jeszcze przed kolacją, korzystając z ciszy, gdy wszyscy odpoczywali i zbierali siły na trawienie, wyszłam przed budynek i przysiadłam pod osłoną nocy na murku. Właśnie dotarło do mnie, że ten wyjazd nieuchronnie dobiega końca i nadchodzi czas pożegnania z tym krajobrazem – górskimi szczytami tuż na wyciągnięcie ręki, błękitem rwących rzek i cudownymi, soczystymi kolorami jesieni zastępującymi zieleń drzew – oraz, co najważniejsze, ludźmi, z którymi dane mi było tu przebywać.
Absolutna ciemność panująca już na zewnątrz sprzyja kontemplacji. Nade mną bezkresne niebo, tak pełne gwiazd, jak nigdy.
Tym razem, dłuższy, 2-dniowy odcinek: 280km z Karimabadu do Phander