Dzisiejszy wpis będzie długi, obejmując 5 kolejnych dni i całkiem pokaźną ilość zdjęć. No ale od początku – jest środa, ciągle jeszcze jesteśmy w Yasin.
Środa – Gilgit
Śniadanie jemy z wielkimi honorami, w domu rodziny Yamsheda – w końcu Yasin to jego rodzinne strony. Cieplutkie chapati, twaróg podsmażany na maśle, pomidorki czy kozie mięso smakują zupełnie inaczej zjedzone w dobrym towarzystwie, na dywanie rzuconym gdzieś w ogrodzie, w otoczeniu drzew.
Ze względu na poszanowanie miru domowego Yamsheda nie wzięłam ze sobą aparatu i nie zrobiłam ani jednej fotki – nie wrzucę tez żadnej pożyczonej – musicie zatem wyobrazić sobie tą sielankową scenę.
Dzisiaj mamy w planach tylko dojazd do Gilgit, gdzie zdajemy swoje motocykle. Będzie mi brakować tego żuczko-czołgu, który z uporem maniaka pomimo niewielkiej mocy dowoził nas wszędzie i nie zawiódł w żadnej sytuacji. Mały ale wariat :)
Czwartek – trójstyk
Dzisiejszy dzień spędzamy w drodze.
Wcześnie rano wyjeżdżamy z Gilgit. Naszych motocykli już tam nie ma, jeszcze wieczorem zostały odstawione w bezpieczne miejsce na przechowanie. Jazda busem po 10 dniach spędzonych w siodle jakoś mi nie pasuje – nic się nie dzieje, na nic nie mamy wpływu, nie czuć wiatru na twarzy i zapachów mijanych okolic. Jak dla mnie to moglibyśmy dojechać na kołach aż do Islamabadu, wykorzystując te 2 tygodnie do maksimum.
Kawałek za Gilgit robimy pierwszy i jedyny postój na dzisiejszej trasie, zatrzymując się na przydrożnym punkcie widokowym. To miejsce szczególne: w tym miejscu swój bieg łączą 2 rzeki, Gilgit i Indus, oraz spotykają się 3 wielkie łańcuchy górskie: Hindukusz, Karakorum i Himalaje.
Jakieś 25km dalej, zaraz za mostem Raikot, odbijamy z głównej drogi w lewo, na mały przydrożny parking. Tutaj przesiadamy się do 3 samochodów 4×4, które wywiozą nas w górę, w kierunku Fairy Meadows. Do wyboru zostały tylko 2 klasyczne osobowe jeepy + jeden z taką prawie bydlęca klatką na pace. Brzmi nie najlepiej, ale to była naprawdę dobra opcja – można wygodnie stać a żadne zasłonki ani dach nie zasłaniają widoku drogi, po której jedziemy, ani kilkusetmetrowego urwiska, która cały czas mamy po swojej lewej stronie. Niestety rzeczone autko zostało nam podmienione przed zwężeniem drogi – co jednak miało sens, bo było zdecydowanie najwolniejsze w całej grupie.
Droga do Fairy Meadows to jedna z najbardziej niebezpiecznych dróg świata (w tym roku, na wiosnę, był tutaj 1 wypadek śmiertelny) i widać dlaczego. Auto podskakuje na wybojach i momentami prawie ociera się o skalne ściany pokonując ślepe zakręty i strome serpentyny – jest bardzo wąsko i nie ma tu miejsca na pomyłkę. Po drodze mijamy resztki mostu Tattu, zniszczonego zawałem skalnym jakiś czas temu – w podobnym przypadku auto zostałoby zmiecione z drogi z jeszcze większa łatwością.
Podjeżdżamy w ten sposób nieco ponad 15km, po czym przechodzimy przez bramę znacząca początek szlaku do Fairy Meadows. Tutaj każdy ma wybór: pokonać przewyższenie 600m na piechotę lub podjeżdżając konno za przewodnikiem zwierzaka (przejażdżka w jedną stronę to koszt ok. 12 dolarów).
Ścieżka nie jest ani stroma, ani trudna, ani specjalnie długa ale warto jednak mieć jakąkolwiek kondycję aby podejść nią z buta bez umierania w trakcie.
Za to na końcu w nagrodę dostaniecie milky chai i krzesełko z widokiem na ośnieżone ściany Nagiej Góry – Nanga Parbat.
Piątek – w cieniu Nanga Parbat
Dzisiejszy nocleg był przygodą. W Pakistanie tak ogólnie nie ogrzewa się domów, ale na tej wysokości, przy cienkich, drewnianych ścianach bielizna termoaktywna, gruba, puchowa kołdra i ciężki koc to absolutne minimum potrzebne do przetrwania. Na środku każdego pokoiku, w miejscu, gdzie nocowaliśmy, stała koza, do której można było podkładać, aby utrzymać ciepło – ale wymagałoby to regularnego wstawania i zapasów drewna, którego zabrakło nam już ok 22. Każdy przeżył tą noc trochę inaczej – niektórym przytkany komin zadymił cały pokój, innym (nam) mało empatyczni sąsiedzi podkradali drewno, pozostałym albo udawało się ogrzewać albo nawet nie próbowali.
Dzień witamy o 6 rano. Pierwsze promienie słońca zaczęły padać na ściany Nangi, nie ma więc czasu do stracenia – trzeba iść i robić zdjęcia!
Po śniadaniu, przed zejściem w dolinę robimy jeszcze dłuższy spacer.
Fairy Meadows, lokalnie znane jako Joot, to trawiasty teren bazowy dla turystów i wspinaczy zdobywających Nanga Parbat ścianą Rakhiot. Na chwilę obecną to mały teren budowy dla kolejnych hoteli i pensjonatów – cały rejon przynosi spore zyski z turystyki. Od 1995r. Fairy Meadows jest parkiem narodowym.
Przechadzamy się przez Fairy Meadows (które pewnie już za kilka lat zaczną przypominać takie nasze lokalne Krupówki), znajdujemy pakistański leśny akwedukt, przeglądamy się w Reflection Lake i zaglądamy nad skarpy Eagle’s Nest, aby jeszcze lepiej przyjrzeć się Nandze i leżącemu pod nią lodowcowi Rakhiot. Tym razem nie zdążymy zrobić spaceru pod base camp – ale, jako jedna z niewielu stałych rzeczy na tym świecie, góry będą tu jeszcze stać gdy wrócimy ponownie.
Pora na nas. Schodzimy tym samym szlakiem co wczoraj, tym razem już bez udziału koni. Wsiadamy do czekających na nas terenówek i jedziemy w dół – muszę przyznać, że droga w dół jest zdecydowanie gorsza – kierowcy jadą szybciej więc trzęsie bardziej i trzeba się mocno trzymać, aby nie wypaść z auta. O robieniu zdjęć nie ma mowy.
Sobota – droga na Islamabad
Droga powrotna z Gilgit do Islamabadu pokazuje nam inne oblicze Pakistanu. Surowe skalne ściany zastępują porośnięte gęstym lasem wysokie pagórki, szerokie dolinne wioski – wcięte w zbocza wielopoziomowe tarasy, będące domem dla całych grup ludzi, gdzieniegdzie rośnie jakaś palma. Cały dzień mija nam w busie, zatrzymujemy się tylko na obiad, tankowanie i króciutki postój na przełęczy Babusar na rozprostowanie kości.
Babusar to dosyć dziwne miejsce – na przełęczy powstało coś w rodzaju targowiska skrzyżowanego z parkiem zabaw. Można skorzystać z jednej z kilku tyrolek albo dziwnie przerośniętej huśtawki, a przy okazji napić się kawy czy kupić prażone nasiona i orzechy albo masę innych towarów.
Na jednym z punktów kontrolnych, ok. 100km przed Islamabadem, zatrzymujemy się na dłużej niż zazwyczaj – widać było, że coś się kroi, i już za moment okazało się co.
W świetle niedawnych wydarzeń z południa kraju została nam przydzielona policyjna obstawa, która będzie pilotować nas do samego Islamabadu. W praktyce wyglądało to tak, że przed nami jechało auto z paką, na której siedziało 2 mundurowych z długą bronią w pogotowiu, przy okazji rozpędzając machaniem i pokrzykiwaniem wszelki ruch na wąskich dróżkach idących przez napotkane wioski. Z upływem kilometrów obstawa zmieniała się raz czy dwa razy, przekazując nas sobie w locie. Nie powiem, było to ciekawe ale i dosyć przyjemne doświadczenie (pakistańscy mężczyźni są ogólnie bardzo przystojni).
Ze względu na poślizg czasowy, jaki zdarzył nam się w trasie, naszym ostatnim wspólnym posiłkiem, na szybko, zanim pierwsze osoby wyjechały na lotnisko, były kanapki z Subwaya. Cóż, wyjazd był nieszablonowy, więc i kolacja powinna!
Niedziela – pożegnanie z Pakistanem
W ostatnich godzinach nastroje w grupie mocno siadły. Połowa uczestników pożegnała się z nami już wczorajszej nocy, w 2 turach. Niedobitki, w tym ja, wylatują dzisiaj rano, mamy więc tylko czas na zjedzenie śniadania (klasycznie, sadzone jajo + tost i milky chai) i zapakowanie się do auta bez zbędnego biegania.
Droga na lotnisko mija nam dosyć milcząco. Za oknem trwa normalne życie, dokładnie tak samo jak gdy pierwszy raz wyglądaliśmy przez okna busa 2 tygodnie temu – ale jednak wszystko jest inne. W terminalu żegnamy się też z Jamshedem, który w czasie tej wyprawy dbał o nas jak nikt inny i bez którego ten wyjazd nie byłby tym samym doświadczeniem.
Gdy po 2 godzinach nasz samolot oderwał się od pasa wiedziałam już, że właśnie zakończyła się najpiękniejsza przygoda, w jakiej mogłam wziąć udział – a przeżyłam ich już w życiu wiele, poprzeczka jest więc postawiona wysoko – i pękło mi serce.
Pakistan, ze wszystkimi jego zaletami i wadami, zachwycił mnie – jeszcze w żadnym miejscu na świecie nie czułam się tak wolna i beztroska, a każdy widok wyłaniający się zza rogu witałam szczerym śmiechem pod kaskiem. I tak jak jeszcze 2 miesiące temu bałabym się przyjechać tu sama – tak dzisiaj już nie miałabym żadnego problemu aby wsiąść w samolot, wskoczyć na motocykl i znowu pokonywać te same drogi.
Będę tęsknić.